Majówka nad Hańczą

Hańcza. Hanka. Tak nurkowie nazywają ten najgłębszy w Polsce akwen. Nazwa jeziora pochodzi z wymarłego języka Jaćwingów, Antis – Kaczka. Piękne, wielkie jezioro rynnowe będące pozostałością po ostanim zlodowaceniu. Jest największym zbiornikiem wodnym na Suwalszczyźnie. Położone w bajkowym krajobrazie Suwalskiego Parku Krajobrazowego, objęte ścisłą ochroną jako rezerwat przyrody.
Dla mnie – królowa Hanka, królowa polskich jezior. Głęboka, mroczna, tajemnicza i kapryśna piękność, w której można się zakochać od pierwszego zanurzenia. Zimna i niedostępna, otulona szalem zieleni z lasów i łąk, ozdobiona koralami barwnych głazów przyniesionych tu przez lodowiec.

To tutaj, na audiencję u Królowej, wybraliśmy się na majówkę.

Dzień pierwszy – sobota, 30 kwietnia

Z całą grupą spotkaliśmy się w sobotę rano w bazie Banana Divers, u Jarka Bekiera. Część z nas przyjechała w piątek wieczorem, reszta dołączyła rano. Po śniadaniu u Pani Irenki (te naleśniczki, ten chlebek własnego wypieku, domowe twarogi, dżemy własnej roboty…), spakowaliśmy sprzęt i pognaliśmy nad wodę. Miejsce na parkingu 3+ było wolne, mogliśmy więc zająć całą dostępną przestrzeń dla naszej dziewięcioosobowej grupy.

I się zaczęło…

Rozłożyliśmy sprzęt, sklarowaliśmy się i omówiliśmy plany na nadchodzący dzień.
Na początku mieliśmy w planie zrobienie kilku ćwiczeń na płytkiej wodzie a później nurkowanie.
Grupa została podzielona na dwa zespoły. Pierwszy team czyli Olo i Artur poszli na nurkowanie rekreacyjne.

Po około 15 minutach, kiedy drugi zespół czyli Magda, Grzegorz, Marek, Adaś i Bartek wszedł do wody i rozpoczął przygotowania do zanurzenia nagle ktoś krzyknął! Coś się stało! Na powierzchni wody, około 20 metrów od brzegu ktoś się wynurzył. Wyglądał na przerażonego i wzywał pomocy! Artur! Grupa zareagowała błyskawicznie. Podzielili się, wysłali Adasia na brzeg, żeby obserwował sytuację i wezwał pomoc. Reszta grupy ruszyła na ratunek. Podpłynęli do szamoczącego się w wodzie Artura. Dadzą radę go uspokoić? Poradzą sobie? Stałam na brzegu pełna obaw. Co jeśli Artur i tak już mocno zestresowany nagle zacznie panikować? Utopi kogoś i sam sobie zrobi krzywdę! Podpłynęli blisko, jednak zachowali ostrożność. Z brzegu słyszałam jak każą mu napełnić jacket, zrzucić balast, jednocześnie cały czas obserwując uważnie jego zachowanie. Czujni, gotowi w każdej chwili odskoczyć na bezpieczną odległość, gdyby Artur spanikował. Grzegorz wyciągnął do niego rękę i jednym szybkim ruchem obrócił go tak, że znalazł się z tyłu, za butlą. Natychmiast napompował jacket Artura. Ufff! Udało się, sytuacja opanowana, teraz już nic im nie grozi.

No dobrze, ale gdzie jest Olo?! Co z nim?
Zaczęli wypytywać Artura: Co się stało? Gdzie byli? Gdzie jego partnur? Okazało się że Olo zaplątał się na dnie w jakąś linkę i nie był w stanie się wynurzyć. Artur nie miał ze sobą nic do cięcia, nie potrafił pomóc. Obaj bardzo się przestraszyli, Olo wpadł w panikę i zaczął się szamotać pod wodą więc Artur zdecydował się zostawić go na dnie, wynurzyć i zawołać o pomoc. Szybka decyzja: Magda i Bartek doholują Artura do brzegu a Marek z Grzegorzem zanurzą się żeby poszukać Ola. Sytuacja była bardzo napięta. Magda z Bartkiem doholowali Artura do brzegu. Jeszcze w wodzie pomogli mu się rozebrać i sami zrzucili sprzęt. Obok mnie przebiegł Bartek. „Podejmij mój sprzęt” – poprosił. „I chyba zgubiłem płetwy”. No pięknie!. Zaciągnęłam dwa komplety szpeju jak najbliżej brzegu. W tym czasie Adam już zdążył zadzwonić po pogotowie. Magda, jeszcze z wody krzyknęła, że potrzebne będą dwie karetki. Zespołu poszukiwawczego wciąż nie było widać… Co z nimi?! Bartek – ratownik medyczny i pielęgniarz zaczął zarządzać przygotowaniami. Przygotowali zestaw tlenowy i defibrylator. Na powierzchni pojawili się Marek i Grześ z nieprzytomnym Olem. Znaleźli go i teraz holują do brzegu. Nie oddycha! Po drodze starają się go rozebrać ze sprzętu. Już są na brzegu. Wynoszą go z wody. Pięć wdechów ratowniczych. Szybko podłączają tlen i rozpoczynają RKO. Dobrze znana nam wszystkim sekwencja: 30 ucisków, 2 wdechy. W międzyczasie ktoś podłącza defibrylator. Akcja trwa. Magda zapisuje najważniejsze szczegóły, przydadzą się jak przyjedzie karetka. Ratownicy zmieniają się przy uciskach, są wykończeni. Wszystko dzieje się tak szybko. Stres, stres, stres… trwa walka o życie! Nareszcie jest karetka.

Olo uratowany!

Cały zespół biorący udział w akcji ratunkowej może nareszcie odpocząć, pozbierać swój sprzęt, zdjąć skafandry, odetchnąć. Wszystko skończyło się dobrze. Płetwy Bartka znalazły się w płytkiej wodzie, kiedy opadł już wzbudzony akcją tuman mułu ograniczający widoczność. Czas na wyciszenie emocji i spokojną rozmowę.

Czas też na małe wyjaśnienie.
No bo jak to? Dlaczego szanowna pani instruktor stała na brzegu jak, nie przymierzając, kołek i gapiła się jak muł na malowane wrota zamiast wziąć szanowną d… w troki i ruszyć do pomocy? Dlaczego, jak ostatnia małpa martwiłam się o zgubione płetwy zamiast o nieprzytomnego Ola? Gdzie się podział drugi szanowny instruktor – Przemysław? Kamfora? Wyczuł pismo nosem i zmył się zawczasu po angielsku?
Już tłumaczę:
Przygotowania do tego wyjazdu trwały już od trzech miesięcy. Wcale nie dla tego, że był to daleki, wymagający dużych nakładów wyjazd na drugi koniec świata. Na ten wyjazd szykowała się z nami grupa nurków, którzy w tym właśnie miejscu mieli zakończyć trwający od lutego kurs IDF Rescue Diver. W tym czasie uczyliśmy się ratownictwa nurkowego, teorii dekompresji, fizjologii, patofizjologii i psychologii ratownictwa. Po zajęciach z teorii cały weekend spędziliśmy na Piechcinie, ćwicząc intensywnie na brzegu, na powierzchni i pod wodą, aż w końcu zjechaliśmy się nad Hańczą, żeby zwieńczyć te kilka miesięcy ciężkiej pracy egzaminem praktycznym.

Tego dnia, po śniadaniu usiedliśmy przy kawie z naszymi pomocnikami „pozorantami” – Olem i Arturem i zaczęliśmy knuć. Co tu zrobić, żeby upozorować realistycznie wyglądający wypadek nurkowy? Jaki numer wywinąć naszym kursantom? Po naradzie i przemyśleniu wszystkich opcji ustaliliśmy plan gry. Będzie ciekawie!
„Wypadek” był zaplanowany w najdrobniejszych szczegółach. Przemek, jako obserwator i opiekun przez cały czas był z Olem i Arturem, nadzorując całą akcję pod kątem bezpieczeństwa i oceniając działania naszych kursantów pod wodą. Ja asekurowałam i oceniałam z powierzchni.

Tutaj kilka słów od Marka:
„Najbardziej w pamięć zapadły scenariusze.
Tak jak zapowiadali instruktorzy – niby zdajemy sobie sprawę, że to ćwiczenia ale umysł płatał figle i emocje brały górę. Zachowywaliśmy się w pewnych momentach, jakby działo się to naprawdę. Prawdziwy lęk przed nurkiem z problemami, który może w ułamku sekundy spanikować gdy podpływasz – wszyscy trzymają dystans i krzyczą „napełnij jacket”. Serce gardłem wyskakiwało już po dopłynięciu do miejsca gdzie zaczynały się poszukiwania. Schodzimy w dół. Prawdziwe emocje, gdy dochodzisz do poszkodowanego i jest on zaplątany w sznurek. Nóż tnie w ułamku sekund wszystkie sprawiające problemy linki i już za chwilę partner wyciąga z dna na powierzchnię zaplątanego nurka. Już prawie nie masz siły, a tu jeszcze trzeba dotrzeć do brzegu, w międzyczasie zdjąć sprzęt i wyciągnąć nurka na brzeg. Po wyjściu chcemy odsapnąć… ale nie można. Trzeba zmienić kolegów przy RKO na brzegu, bo podczas akcji pod wodą Oni reanimowali na brzegu pierwszego nurka. Zanim przybędzie karetka musimy zająć się obiema osobami. Jedna z nich jest nieprzytomna i wymaga RKO. Wyczerpujące, ale po wszystkim wewnętrzna satysfakcja że dajemy radę.To nasz zespół – najlepszy jaki mógł się przytrafić :)”

Grupa poradziła sobie doskonale! Teraz przyszedł czas na odpoczynek. Pojechaliśmy na obiad, który (jak zwykle u pani Irenki) był swoistą nagrodą po wszystkich trudach. Istna uczta dla zmysłów, zwieńczona obłędnym ciastem i domowym kompotem. Ambrozja! Po południu dla rozładowania stresu i wyciszenia poszliśmy… ponurkować, a jakże. Bez żadnych niespodzianek! 😉

Na wieczór zaplanowaliśmy ognisko i pieczenie kiełbasek. Myślicie że łatwo mi było powywlekać ich z pokojów? Ha! Większość już o ósmej gotowa była do zakopania się w betach i smacznego spanka do samego rana. Nic z tego! Nie z Matką Pszczołą takie lenistwo! Posiedzieliśmy do dziesiątej, zmęczenie nie pozwoliło na dłuższe podziwianie nocnego nieba. No i jutro przecież powtórka z rozrywki, trzeba mieć siły na kolejną walkę.

Dzień drugi – niedziela, 1 maja

Pobudka o ósmej i kolejna spożywcza bonanza w Sienkiewiczówce. Strzeżcie się jedzenia u Irenki jeśli chcecie zachować talię! Po tygodniu będzie was łatwiej przeskoczyć niż obejść. Po dwóch tygodniach zaczniecie wytwarzać własną grawitację… Tego nie da się zjeść mało, jest za dobre na wstrzemięźliwość 😉
O 10.00, po kawie kolejny rajd na parking 3+ I znów się udało! Cała polanka nasza.

Tym razem ja wybieram się z Olem i Arturem na nurkowanie a Przemek szykuje się z grupą Rescue. Plan jest następujący: idziemy w prawo w kierunku ścianki iłowej, nie będziemy schodzić głęboko, max 12 metrów. Parę minut po naszym zanurzeniu Przemek zauważa „przepływającą motorówkę – widmo” (oczywiście Hańcza jest objętym ścisłą ochroną rezerwatem przyrody i w rzeczywistości żadna motorówka nie ma prawa się tam pojawić, ale czego się nie robi dla kursantów?). Jest zaniepokojony. Przecież właśnie tam gdzie szarżuje z widmowym rykiem silnika łódż motorowa „Smoke on the water”, przed kilkoma minutami zanurzyli się nasi nurkowie…

Po 10 minutach spokojnego penetrowania dna, gdzieś z głębokości 8 metrów daję Olowi znać, żeby zaczął się wynurzać. Ma wypłynąć na powierzchnię i leżeć na wodzie udając nieprzytomnego nurka. Zostajemy sami z Arturem.
Czekamy.
Odpinam Arturowi wężyk od skafandra i od jacketu. Ma symulować uszkodzenie worka wypornościowego, rozerwanie skafandra oraz poważny uraz nogi po spotkaniu z motorówką. Jest zbyt słaby i przerażony żeby samodzielnie poradzić sobie z sytuacją, leży na dnie. Czekamy. Pod wodą minuty ciągną się w nieskończoność. W głowie pojawia mi się milion pytań. Zauważą Ola? Zaczną poszukiwania Artura? Czy wszystko przemyśleliśmy? Czy znajdą nas na tyle szybko żeby Artur nie musiał „tracić przytomności”? Czy uda im się go wyciągnąć bez pomocy jego sprzętu? Czekamy…
Nagle widzę światło latarki. Są. Znaleźli go. Dadzą radę?

Dali.
Marek wyciąga Artura na powierzchnię na swoim jackecie i z pomocą Grzesia doholowują go do brzegu. Są wykończeni. No dobrze, nie wzięłam pod uwagę dbałości Marka o zachowanie w komplecie sprzętu podczas symulacji. Później powiedział mi, że gdyby to była prawdziwa sytuacja nie zastanawiał by się i w pierwszej kolejności zrzucił balast. Piątka z plusem za trzeźwą ocenę sytuacji i za ofiarną dbałość o nasz sprzęt. Poradzili sobie. Na polance trwała już akcja RKO na manekinie, Olo w tym czasie siedział sobie na stole dyndając nogami i popijając piwo bezalkoholowe, zadowolony z życia i chwilowego bycia niepotrzebnym. Noga Artura została opatrzona i po chwili „przyjechała karetka”. Znowu uratowani!

Spostrzeżenia Bartka, jedynego prawdziwego ratownika medycznego w naszej grupie:
„Za to mi zapadła w pamieć jedna rzecz. Fiksacja na zadaniu adeptów ratownictwa nurkowego. Jako obserwator, z boku widziałem, że osoby były tak zaangażowane w niesienie pomocy, że nie docierały do nich komunikaty z zewnątrz. Dotarło do mnie jak dużo trzeba nabrać doświadczenia aby mimo stresu mieć możliwość dopuszczania często istotnych komunikatów a pomijać te nieistotne podczas działań ratowniczych. Ćwiczenia powinny być wykonywane przy każdym nurkowaniu, właśnie aby nabrać tego istotnego doświadczenia”

Ten scenariusz zakończył egzamin. Wszyscy zdali w pięknym stylu! Jeszcze tylko omówienie, ogólne przegadanie akcji, co było źle, co poszło dobrze, co można poprawić i fajrant! Czas na gratulacje i odpoczynek. Część grupy po godzinnej przerwie powierzchniowej chce jeszcze zrobić kolejne nurkowanie rekreacyjne, część zbiera się do wyjazdu, chcą na wieczór wrócić do domów.

Po drugim nurkowaniu już w zmniejszonym, sześcioosobowym składzie jedziemy na obiad. Późnym popołudniem wyjeżdżają Marek i Grześ. Na kolejne dwa dni zostajemy we czwórkę z Arturem, Olem i Przemkiem.
Narada co zrobić z wolnym wieczorem skutkuje planem spaceru z elementami baśniowymi do Głazowiska Bachanowo.

Chcecie bajkę?
No to przypomnijcie sobie film „Frozen”. Jest tam taka scena kiedy Anna i Kristof idą po pomoc do trolli. Wchodzą na leśną polankę usianą okrągłymi głazami. I nagle te głazy podnoszą głowy i cała polanka zatłoczona jest roześmianymi, dokazującymi trollami. No więc (wiem, nie zaczyna się zdania…) Głazowisko Bachanowo to właśnie taka polanka. Otoczona lasem, przecięta bystrą strugą Czarnej Hańczy. Porośnięta trawą, usiana polnymi kwiatami, spośród których wystają okrągłe głazy. No właśnie! To trolle. Śpią, albo nie chcą się nam pokazać bo jesteśmy zbyt współcześni, zbyt realni. Fajne, prawda?
Podziwiamy olbrzymi kwadratowy głaz z okrągłym wypełnionym zabarwioną na czerwono wodą zagłębieniem pośrodku. Nagle Przemek wypala: „Ja wiem! To jest ołtarz” Mhm… Łazimy trochę szukając jakiegoś nieostrożnego trolla, który może mrugnie okiem albo zachrapie. Nic z tego. Są sprytniejsze od nas, mieszczuchów. Rozsiadamy się wokół owego przemkowego „ołtarza” i wprowadzamy elementy baśniowe do rzeczywistości. Jak pięknie! Słońce powoli zachodzi, barwiąc niebo na głupi, majciano – różowy kolor. Czas wracać.

Dzień 3 – poniedziałek, 2 maja

Artur ma do dokończenia kurs IDF Deep Diver, więc na pierwszego nura wybieramy słynne dłubanki leżące na głębokości około 40 metrów. Żeby je znaleźć, najlepiej zanurkować z parkingu 1. W tym miejscu przenosimy się w zamierzchłe czasy, kiedy po tafli jeziora ludzie pływali w maleńkich jednopiennych łódeczkach, zwanych dłubankami. Dawno, bardzo dawno temu kilka z nich zatonęło i przez setki lat spokojnie czekały na dnie, aż odkryją je nurkowie. Teraz możemy je oglądać w tym jedynym w swoim rodzaju podwodnym skansenie.
Trzy z odkrytych na dnie dłubanek zdecydowano się wydobyć aby po ich przebadaniu zwrócić Hańczy. Zatopiono je w miejscu dostępnym dla nurków, tworząc w ten sposób coś w rodzaju podwodnego muzeum. Każda z łódek pochodzi z innego okresu. Wiek najstarszej z nich, odnalezionej w 1999 roku został określony na 5000 lat i jest to najstarsza znana dłubanka w Polsce, najmniejsza łódka, zniszczona później dodatkowo przez współczesnych wandali (niestety wandale zdarzają się też wśród nurków) ma około 300 lat, trzecia, najlepiej zachowana określana jest na około III/IV wiek n.e.

Dojeżdżamy do Parkingu 1 i wszystkie piękne plany biorą w łeb. Mam wrażenie że wszyscy nurkowie, którzy majówkę spędzają nad Hańczą wpadli na ten sam pomysł, co my. Nad wodą stoi ze dwadzieścia samochodów… Pod wodą będzie kocioł. Nic nie zobaczymy. To bez sensu. Szybka decyzja – zmieniamy destynację. Ostatecznie lądujemy na parkingu 3. Zrobimy „Jasiona”. Ów „Jasion” to olbrzymie, bardzo stare drzewo, śpiące od wieków na dnie jeziora. Swoją nazwę zawdzięcza pewnemu Jasiowi (Jasionku, cała Hańcza tęskni!), który kilka razy pod rząd nie trafił na drzewo, po czym stwierdził że to mit i w rzeczywistości nie istnieje a wszyscy nurkowie na tej głębokości łapią narkozę gazową i mają omamy wzrokowe.

Pewni niezawodnego przewodnictwa Przemka, zanurzamy się i płyniemy całą czwórką odwiedzić „Jasiona”. Na 18m odnajdujemy łódkę wiosłową i skręcamy w lewo, druga łódka, potem mniejsze drzewo „Jarzębinka” na 20m. Zaraz za nią pojawia się garb, na którego szczycie dumnie tkwi słupek drogowy (czyj to pomysł?) Tuż za słupkiem skręcamy w prawo i w dół, do 30m. Prosta droga, prawda? Jasne wytyczne. I co? Zgadnijcie… Szukamy, rozglądamy się, na komputerach łapiemy 30m, 35m, 40m a „Jasiona” brak. Nie ma. Zniknął? Z czarnej otchłani Hanki dobiega mnie chichot losu. A może samego „Jasiona” i Królowej Hanki. Bardzo śmieszne. Bardzo!
Czas bezdekompresyjny szybko znika na ekranach naszych komputerów. Została minuta. Zawracamy. I nagle, w drodze powrotnej zauważam charakterystyczny biały korzeń. Jest. Klepiemy z Arturem „Jasiona” po pniu i uciekamy płycej. Po drodze mijamy leżące na dnie kolorowe głazy, pomiędzy którymi mieszkają raki błotne i sygnałowe, brązowo-złote miętusy i małe babki o wyłupiastych, dużych oczach. Czasem na dnie odpoczywają okonie, choć na tej głębokości to rzadki widok.

Wracamy na obiad i planujemy drugiego nura. Co teraz? Parking 2. To miejsce słynie z pięknej, kolorowej i stromej ścianki. Zaczyna się ona na głębokości 15m i opada pionowo aż do 30m. Ciekawa formacja jest pozostałością po lodowcu a liczne przebarwienia, brązy, żółcie i czerwienie to efekt obecności w skale tlenków żelaza. Całość usiana jest licznymi uskokami, załomami wygładzonymi przez wodę i całą masą jamek, w których mieszkają raki i miętusy. Płyniemy pod baczną obserwacją „tubylców”. Co chwilę zerkają na nas błyszczące oczka, wysuwają się pokryte wąsikami dropiaste pyszczki miętusków a masywne, kolorowe szczypce raków bronią dostępu do rezydencji. Czujemy się jak na osiedlu mieszkaniowym w centrum podwodnej aglomeracji.

Chcemy jeszcze zrobić nurkowanie nocne. Artur kończy kurs Night Diver. I znów ładujemy się na 3+. Na środku polanki jest miejsce na ognisko. Artur z Przemkiem szykują się na nurkowanie, Olo i ja mamy za zadanie rozpalenie ogniska.
Kiedy chłopaki wchodzą do wody, niebo nad Hanką pokrywa purpurowa łuna. Słońce już zaszło i tylko jego odlask barwi niebo i wodę na niesamowite kolory. Królowa stroi się na wieczór.
Kiedy nurkowie wracają, zachwyceni ilością podwodnego życia, jest już całkiem ciemno. Czekamy na nich przy ogniu, kolacja gotowa, trzeba tylko nadziać kiełbaskę na patyk i upiec ją sobie nad ogniem. Reszta wieczoru, z elementami baśniowymi w tle niech pozostanie nad Hańczą…

Dzień 4 – wtorek, 3 maja

No to jak? Znów próbujemy wbić się na dłubanki. I znów porażka. Tłum. Podczas tego weekendu już nam się nie uda ich zobaczyć. Nie ma sensu nurkować na 40m tylko po to żeby zobaczyć wnętrze własnej maski. To nic, jeszcze tu wrócimy. Najlepiej jesienią. Wtedy już za zimno na kursy i nad Hańczę przyjeżdża o wiele mniej osób. Widoczność pod wodą też jest znacznie lepsza. Dłubanki na nas zaczekają, w końcu leżą tam od kilkuset lat. Tylko Artur jest niepocieszony.

W zamian proponujemy chłopakom wyprawę na „Księżycówkę” I znów parking 3, tym razem skrajnie po lewej, na cyplu. To trudne nurkowanie ze względu na konieczność przepłynięcia dość dużej odległości (okło 12 minut płynięcia) na głębokości 18 – 20m. Jest ciemno i bardzo zimno, koniecznie trzeba zabrać latarki. Zimna się nie boimy, mamy na sobie grube ocieplacze i system grzewczy SANTI. Nie zmarzniemy. W końcu docieramy do miejsca oznaczonego ustawionym na sztorc pomiędzy głazami pociskiem do haubicy. Dla efektu ktoś na nim położył dwa manometry. Obok znajdujemy jeszcze pocisk moździerzowy. Istne pole bitwy! Zaraz za tą artystyczną instalacją opadamy stromo w dół. „Księżycówka” to kolejna, głęboka ścianka iłowa, robiąca wrażenie przeniesionej tu i innej planety, może z Marsa. Niesamowite formacje mogłyby być scenerią do jakiegoś filmu sf. Nie możemy tu zostać długo. Sprawdzamy komputery. Nasze tkanki mocno się już nasyciły i do wpadnięcia w deko zostało zaledwie 2 minuty. Rzucamy ostatnie spojrzenie na księżycowy krajobraz i wracamy powoli w kierunku brzegu.

Obiad i czas na decyzję. Robimy jeszcze jedno nurkowanie, czy pakujemy się i wracamy do Warszawy? Czeka nas długa droga powrotna. Wracamy? Nie. Nurkujemy!!!

Tym razem chcę pokazać Arturowi zupełnie inną ściankę, położoną dość płytko, niewielką, białą płaszczyznę o lekkim nachyleniu, stanowiącą istne racze osiedle domków jednorodzinnych. Żeby na nią trafić, trzeba iść w prawo z parkingu 3, opadając do 17 metrów. Ponieważ Przemek i Olo zdecydowali się odpuścić to nurkowanie i zaczekać na nas na brzegu, Artur ma możliwość przetestować jak się nurkuje w zestawie dwubutlowym. To jego pierwsze w życiu wejście pod wodę w takiej konfiguracji. Po około 8 – 10 minutach docieramy na miejsce.

Oglądamy poszczególne jamki z siedzącymi w nich rakami i miętusami. I tutaj znów nasuwa mi się filmowe skojarzenie. W pierwszym epizodzie Star Wars „Mroczne Widmo” młody Anakin Skywalker mieszka z matką na planecie Tatooine w pustynnym mieście Mos Espa. To miasto przychodzi mi do głowy, kiedy patrzę na ściankę iłową w Hańczy. Ciekawe jak Wam się kojarzy?
Po 40 minutowym nurkowaniu kończymy naszą majówkową przygodę u Królowej Hanki. Zwijamy manatki i ruszamy w podróż powrotną do Warszawy.

Zaledwie cztery dni i tyle różnych, ciekawych miejsc. Tyle przeżyć i wrażeń. Podróże po bajkowych krainach i planach filmowych, odwiedziny u Królowej, spcery po „Garbatych Mazurach”.

I jak tu nie kochać nurkowania? 😉

Jako podsumowanie, jeszcze kilka słów od Grzesia:
„Uważam, że dla osób które często nurkują i doskonalą swoje umiejętności kurs rescue powinien być oczywistą koniecznością. Po pierwsze jest to bardzo ciekawy kurs, ogromnie poszerzający wiedzę nurkową. Wiedzę, która może zostać wykorzystana w sytuacjach awaryjnych pod wodą ale również jej cześć może okazać się bezcennie pomocna w zdarzających się sytuacjach udzielania pomocy na lądzie. Po drugie jest bardzo angażujący. Wymaga umiejętności współpracy i zrozumienia z pozostałymi uczestnikami. Po trzecie jest zorganizowany przez Szkołę Nurkowania Lionfish co daje gwarancję najwyższego profesjonalizmu i sympatycznej atmosfery na kursie. Co mnie najbardziej zaskoczyło? To jak szybko traci się energię w trakcie niespodziewanej akcji ratowniczej. Jak duży jest wyrzut w takiej sytuacji adrenaliny, która motywuje do działania i umożliwia pokonanie trudności ale jak szybko człowiek opada z sił jak jej działanie się skończy…. Ogólnie bardzo gorąco rekomenduję ten kurs każdemu nurkowi, a zwłaszcza ten realizowany przez Lionfish! :)”

Tekst: Anna Paszta
Zdjęcia: praca zbiorowa całej grupy
Uczestnicy kursu IDF Rescue Diver: Magda, Marek, Grzegorz, Adam, Bartek
Pozoranci: Artur, Olo
Instruktorzy: Ania i Przemek – Wasze Lionfiszki 🙂

 

 

KOSZT:
Termin:
-
W CENĘ WLICZONE SĄ:
CENA NIE OBEJMUJE: