Kuba
„Jaka piękna katastrofa!”
Nie wszyscy pamiętają te czasy, kiedy na półkach sklepowych najczęściej spotykanym towarem było powietrze, kiedy po wędlinę i mięso staliśmy po kilka godzin w kolejce a żeby załatwić cokolwiek w urzędzie trzeba było poświęcić cały dzień. Pamiętam jak w banku czekałam półtorej godziny żeby wypłacić pieniądze a dezodorant można było nabyć w Pewexie za dewizy.
Brakowało podstawowych leków i środków higieny osobistej, po ciuchy lub buty jeździłyśmy z mamą na bazar, bo tylko tam był jakiś wybór.
Pamiętam też jak przed świętami kolejki ustawiały się pod sklepem o godzinie 3 nad ranem a i tak szanse na takie luksusy jak szynka, pomarańcze czy Coca Cola miało pierwszych 20 osób.
Taka jest Kuba.
Kiedy tutaj przyleciałam, poczułam się jak podróżnik w czasie. Cofnęłam się do lat 70 zeszłego wieku.
Zobaczyłam puste półki, brak podstawowych produktów, jak pieczywo, woda pitna, leki. Zobaczyłam dawno zapomniane długie kolejki po wszystko.
Jako turystka byłam zaczepiana na ulicy prośbami o leki, ubrania i kosmetyki.
Pieniądze wymieniałam u „cinkciarzy” a chęć zakupu karty do telefonu zgłosiłam jeszcze przed przylotem, dzięki czemu nasz opiekun zajął nam kolejkę i formalności zajęły zaledwie półtorej godziny a nie sześć.
Taka jest Kuba.
To też jeden z zielonych klejnotów w łańcuchu wysp karaibskich. Otoczona błękitnym morzem, obdarzona słońcem przez cały rok, z wysoką wilgotnością powietrza, Kuba tonie w morzu soczystej, bujnej zieleni.
Mało tutaj szarości i betonu, budynki, niezależnie czy te biedne czy bogate malowane są na różne kolory, ściany zdobią ciekawe murale, ludzie ubierają się barwnie, na ulicach często słychać graną na żywo muzykę i śpiew.
Na ulicach, pomimo wyraźnie widocznej biedy nie widziałam ani jednego głodnego, zaniedbanego czy pracującego dziecka, widziałam za to piękne szkoły i gromady młodzieży w jednolitych mundurkach.
Większość osób dorosłych ma wyższe wykształcenie lub studiuje.
Wbrew opiniom zasłyszanym przed wyjazdem, nie miałam większych problemów z porozumiewaniem się w języku angielskim.
Taka jest Kuba
Największa w łańcuchu Wielkich Antyli wyspa o bardzo bogatej historii.
Początkowo zamieszkiwana przez plemiona indiańskie, w 1492 roku odkryta przez Krzysztofa Kolumba a od 1511 anektowana przez Hiszpanię, stała się bazą dla hiszpańskiej konkwisty.
Hiszpanie poprzez system pracy niewolniczej spowodowali niemal całkowitą zagładę plemion indiańskich na Kubie, po czym w XVI w zaczęto sprowadzać niewolników z Afryki.
Do dzisiaj Kuba stanowi niesamowitą mieszankę ras, kultur i religii. Od XVIII wieku była głównym producentem cukru oraz centrum handlu niewolnikami.
Po 1959 roku, kiedy władzę przejął Fidel Castro Kuba przyjęła ustrój komunistyczny. Stany Zjednoczone zorganizowały embargo i zerwały stosunki dyplomatyczne i handlowe, zmuszając tym Kubę do zacieśnienia kontaktów z grupą krajów socjalistycznych. W odpowiedzi rewolucja kubańska znacjonalizowała amerykańskie nieruchomości na Kubie. Do dziś widoczne i odczuwalne są skutki trwającego 60 lat embarga.
Na całej wyspie widoczne są pozostałości kolonialnych budynków, pałacyków i ulic. Miasta na Kubie są przykładem pięknego rozpadu i eleganckiego umierania dawnej kultury. Aż mi się chce zacytować Zorbę: „Jaka piękna katastrofa!”
Taka jest Kuba
San Cristóbal de La Habana
Wylądowaliśmy w Hawanie dość późno. Czeka już na nas nasz przewodnik, Danilo Gomez, na co dzień profesor prawa na Uniwersytecie w Hawanie, dorabiający dodatkowo jako przewodnik turystyczny.
Autokar, którym kierował mający odbyć z nami całą podróż uroczy pan o rzadko spotykanym imieniu Innocentio (Niewinność), przetransportował nas do ładnego hotelu „Palacio de los Corredores” przy Plaza de San Francisco de Asis.
Z racji późnej pory zakup kart do telefonu, rumu czy wymianę pieniędzy musieliśmy przełożyć na rano, jednak postanowiliśmy zrobić krótki spacer pobliskimi ulicami.
Od razu natknęliśmy się na kuszące kawiarenki, stoliki powystawiane wprost na ulicy i kręcących się wśród gości grajków.
Po długim, 10 godzinnym locie z Paryża z przyjemnością napiliśmy się pysznego mojito i przeszliśmy wąskimi uliczkami miasta. Na ulicach miasta przede wszystkim rzucają się w oczy setki przepięknych zabytkowych samochodów. Takie okazy w innych miejscach na świecie można zobaczyć tylko w muzeach motoryzacji, tutaj jeżdżą sobie w najlepsze, służąc kubańczykom jako codzienny środek transportu.
Prawdopodobnie w przypadku wielu z nich oryginalna jest tylko karoseria, ale i tak robią niesamowite wrażenie. Lakierowane według kubańskiego gustu na wszystkie kolory tęczy, przepiękne cacka z lat 50 i 60 majestatycznie suną ulicami wzbudzając mój zachwyt! Po pewnym czasie zorientowałam się że mam ponad setkę zdjęć samych samochodów. Ich się poprostu nie da nie fotografować!
Być może to już ostatni moment na zobaczenie tego swoistego skansenu i poczucie klimatu poprzedniej epoki. Ocieplenie relacji ze światem i odmrożenie prywatnej gospodarki spowoduje zapewne stopniowe bogacenie się kubańskiego społeczeństwa (czego im bardzo życzę) i tą dotychczas odciętą od świata wyspę zaleje fala nowoczesnych aut japońskiej i amerykańskiej produkcji.
Następnego dnia po śniadaniu ruszyliśmy pozałatwiać konieczne sprawy oraz kupić rum przed wyruszeniem w dalszą podróż. Pierwsze kroki skierowaliśmy do siedziby państwowego operatora telekomunikacyjnego. Na ulicy pod zamkniętym salonem już czekała długa kolejka ludzi. Dzięki Kubusiu, że pomyślałeś wcześniej i poprosiłeś naszego lokalnego przewodnika o zajęcie nam kolejki wcześniej.
W tym miejscu też włączają mi się reminiscencje z czasów kiedy w Polsce funkcjonowali tzw stacze, którym za umówioną opłatą powierzało się utrzymanie dobrego miejsca w kolejce, dzięki czemu nie trzeba było zarywać nocy żeby coś kupić. Daniło od razu stanął obok sympatycznej kobiety w średnim wieku na początku kolejki. Widocznie tutaj funkcjonuje podobny system jak kiedyś u nas, bo nikt z obecnych nie protestował. Po około 40 minutach stania na ulicy ochroniarz otworzył drzwi i wpuścił pierwsze kilka osób. Tylko tyle ile było czynnych okienek w lokalu. Nie wiem czy to tutaj normalna praktyka czy pozostałość po pandemii. Reszta karnie czekała przed drzwiami. Cała procedura zajęła nam około półtorej godziny i już zabezpieczeni w dostęp do Internetu mogliśmy się wybrać po elementy baśniowe.
Rum na Kubie jest tani, jednak trzeba pamiętać że w sklepikach sprzedających takie specjały jak alkohol i cygara trzeba płacić dolarami lub euro, kubańskie pesos przyjmowane są niechętnie i z kręceniem nosem. Warto wziąć to pod uwagę podczas wymieniania pieniędzy. Kolejną rzeczą, o której warto wiedzieć jest to, że dużo lepszy kurs wymiany waluty uzyskamy u cinkciarza na ulicy niż w państwowych kantorach, nie warto więc wymieniać pieniędzy od razu na lotnisku. Na placu pod hotelem zaczepia nas mężczyzna pytając czy nie chcemy wymienić pieniędzy. No chcemy. Dajemy Szymonowi odliczoną kwotę w euro i facet prowadzi go gdzieś dalej w uliczkę. Odchodząc pyta mnie jeszcze czy lubię pomarańcze. No lubię. Po kilkunastu minutach panowie wracają z workiem pieniędzy a ja dodatkowo dostaję worek pomarańczy. No bo skoro lubię to proszę, prezent taki 🙂
Za 200 euro dostałam około 32 tys. pesos. To tyle papierków że jak porozrzucam na łóżku to będę mogła po raz pierwszy w życiu spać na pieniądzach 😉
Wymeldowujemy się z hotelu i ruszamy w drogę.
Finca la Vigia – posiadłość Hemingwaya
Naszym pierwszym celem dzisiaj jest posiadłość Finca La Vigia w ze słynną willą Ernesta Hemingwaya. Obecnie znajduje się tam muzeum poświęcone pisarzowi. Dom został wybudowany w roku 1886 na wzgórzu nieopodal Hawany w miejscowości San Francisco de Paula, przez architekta Miquela Pascuala y Baugera. Z tylnego tarasu roztacza się przepiękny widok na oddalone o 15 km, leżące w dole miasto i morze.
Hemingway mieszkał tam od roku 1939 do 1960 początkowo wynajmując go a później będąc jego właścicielem. Tutaj powstawała powieść „Komu bije dzwon” oraz uhonorowane w 1951 roku nagrodą Pulitzera opowiadanie „Stary człowiek i morze”.
Po śmierci pisarza, w 1962 roku posiadłość została przejęta przez rząd kubański i przekształcona w muzeum. Znajdują się w nim oryginalne rustykalne meble wraz z ulubionym fotelem Hemingwaya, jego książki, zbiór wypchanych głów afrykańskich zwierząt, obrazy i rzeżby znanych mistrzów. Niestety obecnie wnętrza willi i obserwatorium można oglądać tylko przez otwarte drzwi i okna, nie można wejść do środka. Oprócz domu ogromne wrażenie robi również otaczający go ogród, pełen kwiatów, starych, ogromnych drzew, cieni i światła, grający poruszającym liśćmi wiatrem niosącym zapachy morza i selwy, oferujący niezapomniane widoki wędrującym jego alejkami turystom.
To z pewnością „posiadłość z duszą”, gdyby tylko można było wejść do środka domu i pooddychać jego klimatem, poczytać tytuły książek stojących szeregami na półkach, zerknąć na zapiski Hemingwaya na ścianie w łazience, obejrzeć z bliska obrazy i rzeźby. Nie można. Daję kilkaset pesos pilnującej drzwi urzędniczce, żeby wzięła mój telefon i zrobiła kilka zdjęć. Szkoda.
Wieczorem docieramy do Trinidad, gdzie w hotelu Las Cuevas spędzimy dwie najbliższe noce.
Trinidad
Wstajemy wcześnie rano. Widok z tarasu jest niesamowity. Siedząc wygodnie z kawą oglądamy leżące w dole miasto i promienie słońca odbijające się od fal Morza Karaibskiego. Po śniadaniu ruszamy na wędrówkę po selwie.
Escambray & Cascada Javiera
Escambray to park narodowy pod Trinidadem. Na obrzeżach miasta przesiadamy się z autokaru na wozy konne. Ruszamy polną piaszczystą drogą w stronę widocznych w oddali gęsto porośniętych lasem wzgórz. Po drodze mijamy maleńkie, bardzo biedne wioseczki z jednoizbowymi, kolorowymi domkami pokrytymi dachami z blachy falistej. Każdy domek otoczony jest płotem z drewna lub wysokopiennych kaktusów. Pomiędzy nimi włóczą się psy, konie i kozy. Zza płotów wznoszą się wysokie palmy kokosowe i plantacje bananowców. Przesiadujący na progach domów mieszkańcy witają nas uśmiechem i pozdrawiają „hola!”
Częstym widokiem są kowboje jadący konno za stadem krów . Gdzieś na rozdrożu spotykamy parę wołów o wielkich, rozłożystych rogach, zaprzężonych do ciężkiego drewnianego pługa. Pasą się spokojnie, sczepione liną za rogi. Poboczem drogi wędruje chłopiec niosący w foliowej torebce wypełnionej wodą kolorową akwariową rybkę, być może dopiero co złowioną w jakimś jeziorku w selwie. Samochód tutaj nie ma racji bytu, drogi są zbyt błotniste i koła szybko ugrzęzły by w wypełnionych wodą koleinach. Najczęstszym sposobem przemieszczania się jest jazda konna. Mijamy wielu jeźdźców. Widać także ludzi jadących rowerem lub pieszych. Zieleń robi się coraz bujniejsza i wyższa a droga coraz bardziej wyboista i grząska. W ogromnych kałużach woda miesza się z czerwonobrunatną ziemią i zwierzęcymi odchodami tworząc śmierdzące błotko. Szlak coraz częściej przerastają olbrzymie korzenie gigantycznych akacji o rozłożystych koronach.
Gdzieś w połowie drogi robimy mały postój. Pośród drzew wznosi się drewniane zadaszenie z okrągłym stołem i ławami. Wszystko przepięknie pachnie paloną kawą. Śpiewem i szerokim śnieżnobiałym uśmiechem wita nas właściciel małej plantacji kawy. Pokazuje krzewy kawowe i niewielki zbudowany z kamienia ruszt, na którym w żelaznym kociołku jego syn wypala kolejną porcję ziaren kawy. Zapach jest nieziemski. Poczęstowani kawą z miodem zbieranym od tutejszych pszczół nabieramy sił na dalszą jazdę niewygodnymi wozami. W tym miejscu można też kupić kawę i miód. Kupuję i potem przez cały pobyt moja walizka przepięknie pachnie paloną kawą.
Po około czterdziestu minutach odbijania tyłków na drewnianych ławkach wozu nareszcie docieramy na miejsce. W dalszą drogę ruszymy już pieszo. Wąską ścieżką wchodzimy prosto w selwę. Tuż obok ścieżki płynie czysty górski strumień. Woda jest krystaliczna, widać w niej pływające ryby. Być może to tutaj chłopiec złowił swoją ofiarę i niósł ją do miasta na sprzedaż. Miłośnicy akwarystyki pewnie chętnie zobaczą ją wśród swoich trofeów, choć nie wiem czy taka praktyka jest legalna. Cały las dookoła tętni życiem. Wśród drzew uwijają się ptaki i owady, co chwila widać kolorowe motyle, błękitne wielkie ważki a uważny obserwator dostrzeże śmigające w pobliżu kwitnących krzewów maleńkie kolibry. Wysoko ponad drzewami krążą ogromne czarnoskrzydłe sępy. Asia zauważa, że sępy krążą zwykle w miejscach, gdzie poluje jakiś drapieżnik. Hmmm… Mam nadzieję że tym razem drapieżnikiem jest Lionfish 😉
Na taką marszrutę konieczne są wygodne, kryte buty. Czterokilometrowa ścieżka, prowadząca wąwozem częściowo wyschniętej rzeki wiedzie raz w górę raz w dół, gęsto poprzerastana korzeniami drzew, często zawalona głazami lub zarośnięta krzakami. Trzeba uważać żeby nie skręcić nogi. Pół godziny później docieramy do stóp wzgórza z którego spływa niewielki wodospad Cascada Javiera. Woda wpada do dużej głębokiej niecki zakończonej wypłukaną w skale płytką kawerną. Już z daleka słychać muzykę. Nad jeziorkiem na kamieniach rozsiadł się starszy mężczyzna z gitarą. Gra i śpiewa kubańskie piosenki. Siadamy i my. Muzyka jest ładna, miejsce przepiękne. Z brzegów kawerny zwisa gąszcz pnących roślin i kwiatów, wśród ktorych śmigają barwne jak klejnoty kolibry. Lustro wody usiane jest kolorowymi płatkami. Tutaj odpoczniemy i wykąpiemy się w chłodnej, czystej wodzie. Z radością wskakujemy do jeziorka. Cudownie! Po kąpieli możemy raczyć się podanymi w orzechu kokosowym napojami ze stojącego obok skleconego z trzech desek straganu. Niestety nie jest to czyste mleczko kokosowe, które tak uwielbiałam pić w Meksyku. Napój nalewany jest z butelki i nie smakuje tak cudownie. Zamawiam więc dodatkowo rum.
Wracamy tą samą drogą, wozy konne dowożą nas do granic miasta. Zamiast czekać na autokar wybieramy pieszą wędrówkę ulicami.
La Villa de La Santísima Trinidad
Trinidad mnie zachwycił. Jedno z najstarszych miast na Kubie założone w XVIII wieku charakteryzuje się niską, jednopiętrową zabudową. Malowane w różne kolory domki kryte dachówką tworzą długie zwarte szeregi wzdłuż brukowanych kamieniami ulic. Starówka w Trinidadzie została wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO w 1988 roku. Domki pamiętają czasy kiedy miasto było głównym ośrodkiem handlu cukrem w Nowym Świecie. Mieszkańcy nie mogą nic zmieniać w ich wyglądzie i wnętrzach, jedyną renowacją na jaką mogą sobie pozwolić jest malowanie elewacji. Malują więc z prawdziwie kubańską fantazją na wszystkie kolory tęczy.
Bruk na ulicach ma również ciekawą historię. Statki przewożące do Europy cukier nie mogły wracać na Kubę z pustymi ładowniami, używano więc kamieni jako balastu aby uzyskać stabilność odpowiednią na przeprawę przez ocean. Kamienie pochodzące z Bostonu były rozładowywane na Kubie aby statki mogły zabrać kolejną porcję towarów do Europy. Nimi właśnie zostały wybrukowane uliczki Trinidadu. Gdzieniegdzie szachownicowy układ ulic przerwany jest przez plac z fontanną, kościołem lub maleńkim skwerem z kutymi ozdobnymi ławeczkami i latarniami.
W Tym miejscu przenosimy się w czasie dużo dalej. Na ulicach częściej spotyka się zaprzęgi konne niż samochody.
Wygląd domów, placów i alei przywodzi na myśl XVIII wiek a grające na skwerach pod ogromnymi kilkusetletnimi drzewami akacjowymi zespoły muzyczne od razu kojarzą się z pierwszą połową XX wieku. Na wysokich krawężnikach siadają lokalni artyści i rzemieślnicy, wystawiając swoje wyroby na sprzedaż wprost na ulicy lub trawniku. Po uliczkach przechadzają się sprzedawcy obwieszeni warkoczami czosnku, cebuli, papryczek i ziół. Samochody pojawiają się rzadko a część z nich pamięta jeszcze lata ’50. Tutaj historia chodzi sobie ulicami miasta, zapraszając przechodniów do tańca.
Wieczorem całą grupą wybieramy się do klubu Casa de la Trova aby potańczyć i posłuchać na żywo pięknej kubańskiej muzyki. Salsa, rumba i chacha nie pozwalają usiedzieć przy stoliku. Ciekawostką jest również wiek najbardziej aktywnych tancerzy w tym klubie. Na parkiecie prym wiodą panowie i panie, których wiek oceniliśmy na oko pomiędzy 70 a 80 lat. Królują kolorowe sukienki, jaskrawe koszule, kamizelki i eleganckie kapelusze. Do naszego stolika podchodzą tancerze wyciągając nas na parkiet… Na mój bezradny gest „nie umiem!” facet posyła mi uśmiech zadowolonego rodzynka. No dobra, potańczyłam. Znaczy cudownie poruszający się pan skwarek tańczył a ja starałam się nie wyglądać jak słoń w składzie porcelany. Ale bawiłam się fantastycznie 🙂
Kolejnego dnia po śniadaniu ruszamy dalej w trasę.
Cienfuegos czyli Sto Ogni
Miasto położone jest nad Zatoką Cienfuegos. Przed zasiedleniem tych ziem przez Europejczyków, tereny te zamieszkiwane były przez plemię Tainów, które później zostało całkowicie starte z powierzchni ziemi przez europejskich najeźdźców. Cienfuegos zostało założone w 1819 r. przez francuskich osadników, dla tego też wiele nazw ulic ma francuskie pochodzenie.
Cienfuegos nie zachwyca mnie jednak tak, jak Trinidad.
Zatrzymujemy się tutaj na chwilę, żeby odwiedzić słynny Palacio de Vallo.
Pałac został zbudowany w 1913 roku przez włocha Alfredo Colli Fanconetti według projektu Paula Donato Carbonell Cinfuegos. To mieszanka stylu mauretańskiego, romańskiego, gotyku i empire. Wejście strzeżone jest przez dwa sfinksy. Budynek posiada trzy baszty. Każda z wież została wybudowana w innym stylu: gotycko-romańska symbolizuje siłę , indyjska – miłość zaś mauretańska – wiarę. Willa była własnością magnata cukrowego Don Asisclo dla Valle y Blanco. Mieszanina stylów i bogata kolorystyka budynku jednym może się podobać, innych (w tym mnie) przyprawia o lekki ból głowy i wrażenie silnego przesytu. Zbyt bogato, zbyt pstrokato, zbyt… złocisto jak na mój gust.
W drodze powrotnej zahaczamy jeszcze o miejski plac, również wpisany na listę UNESCO, żeby odwiedzić teatr Tomasa Terry’ego. To jeden z najbardziej eleganckich i eklektycznych budynków w mieście. Został on zbudowany w latach 1887 – 1889 zgodnie z zasadami teatru włoskiego, z widownią w kształcie podkowy rozlokowaną na czterech kondygnacjach. Po dziś dzień w teatrze odbywają się liczne przedstawienia i koncerty. Warto odwiedzić to miejsce podczas pobytu w Cinfuegos.
Ruszamy dalej aby wieczorem dotrzeć do Playa Giron, gdzie rozpoczniemy nasze nurkowania.
Bagienne schronienie francuskiego pirata
Playa Giron, nazwane zostało na cześć jego francuskiego założyciela – pirata Gilberta Girona. Znajduje się w Zatoce Świń na obszarze jednego z największych na świecie obszarów podmokłych Ciénaga de Zapata, na południowym wybrzeżu Kuby. Playa Giron to też miejsce ostatecznego zwycięstwa wojsk Fidela Castro nad trwającą 72 godziny, sterowaną przez CIA inwazją imigrantów kubańskich w 1961 roku.
Lokujemy się w hotelu o tej samej nazwie co miejscowość. Zostajemy zakwaterowani w wygodnych, klimatyzowanych bungalowach, położonych tuż przy samej plaży. Ośrodek jest dość stary, domki przypominają minioną epokę, jednak ich położenie w tak pięknym miejscu rekompensuje wszystkie braki. Co dziwne, wszystkie te dość siermiężne wnętrza, w których nocowaliśmy, wyposażone były w przepiękne, ciężkie meble z litego drewna, takie, które w Europie osiągałyby zawrotne ceny. Meblami byłam zachwycona! Widokami również. Natomiast o kubańskim menu, jak zapewne zauważyliście, nie wspominam. Celowo. Bo szczerze mówiąc nie ma o czym. Jedzenie jest byle jakie i nie doprawione, świeżych warzyw jak na lekarstwo. Pomidory i ogórki występują tutaj zwykle jako dekoracja talerza, po jednym plasterku do obiadu. Na Kubie panuje przekonanie że najbardziej wartościowym posiłkiem jest mięso i trudno tutaj oczekiwać czegoś innego. Turystów karmi się tym, co mają najlepszego a najlepsze w ich mniemaniu jest właśnie mięso! Osoby preferujące wegetarianizm miały by tutaj ciężki żywot. Jednym z niewielu smacznych posiłków, które jadłam była kubańska ropa vieja czyli szarpana wołowina, podana tak, że rozpływała się w ustach. Świeżych soków do picia też tutaj się nie uświadczy. Wszystko doprawiane wodą i cukrem. Najczęściej podawanym deserem jest rozgotowany w mleku ryż, tworzący kleik. I to by było nawet fajne gdyby wraz z cudownym cynamonem nie sypano do niego tak ogromnych ilości cukru. Wszystkie desery są koszmarnie przesłodzone.
Zatoka Świń
El Tanke
To nasz pierwszy dzień nurkowy podczas tej podróży. Pakujemy sprzęt do samochodu i jedziemy nad morze, gdzie planujemy zrobić dwa nurkowania w miejscu o nazwie El Tanke. Na miejscach nurkowych nie ma żadnych wiat ani innych udogodnień. Sprzęt skręcamy na ziemi. Trzeba uważać, żeby nie zapiaszczyć automatów. Wchodzimy do wody z brzegu i zanurzamy się w niewiarygodnie lazurową toń. Temperatura wody sięga 28 stopni, widoczność jest bardzo dobra, dno pokryte bielusieńkim piaskiem jak okiem sięgnąć porastają barwne skupiska koralowców i gąbek. Rafa jest inna niż w Egipcie, mniej bogata ale kolory są żywsze, bardziej nasycone. Koralowce i gąbki dorastają do ogromnych rozmiarów. Do niekórych tube sponge mógłby wpłynąć dorosły człowiek, liczne wachlarze gorgonii o splocie tak gęstym, że przesłaniają widok, osiągają rozmiary niewielkiego drzewa.
Na rafach wokół Kuby występują także bardzo rzadkie okazy czarnych korali. Bogactwo kształtów i kolorów jest zachwycające. Sciany rafy poprzecinane są licznymi wąwozami, tunelami i kawernami. W tym bajecznym ogrodzie spotykamy jednak stosunkowo niewiele ryb. Trochę ryb papuzich, ustniczki, chetoniki, chromisy, czasem trafia się mała murena. Można też znaleźć pokaźnych rozmiarów kraby i homary a w koralowcach kryją się małe krewetki. Większość linii brzegowej Kuby nie jest zabudowana. Brak industrializacji i uprzemysłowienia tych rejonów owocuje cudownymi, niezniszczonymi rafami. Prądy raczej nie występują. Widoczność jest fantastyczna. To miejsce jest doskonałe zarówno dla początkujących jak i zaawansowanych nurków a także dla miłośników fotografii podwodnej.
Jaskinia czechosłowackiej Ilony
Kolejnego dnia na pierwsze nurkowanie wybieramy jaskinię w selwie. Badania kubańskich jaskiń podjęła się grupa nurków jaskiniowych z Czechosłowacji w latach 60-tych XX wieku. Większość z jaskiń nazywanych tutaj „casimba” wymaga umiejętności i uprawnień jaskiniowych, jednak kilka z nich jest dostępna (z lekkim przymróżenim oka) również dla zaawansowanych nurków rekreacyjnych.
Podczas naszego pobytu odwiedzimy dwa z tych miejsc. Jako pierwszą zobaczymy Casimba Ilona – nazwana imieniem żony jednego z Czeskich eksploratorów (zwaną też Cueva de los Péses) Na Kubie nie ma oficjalnych pozwoleń na nurkowania w jaskiniach, jednak nikt nie zwraca na to uwagi. Podjeżdżamy na miejsce, gdzie z jednej strony parkingu rozlewa się błękitne morze, z drugiej ciemnieje nieprzebyty gąszcz lasu tropikalnego. Do samego jeziorka z którego wpływa się do jaskini wiedzie wygodna, wysypana żwirem ścieżka.
Nad brzegiem spotykamy kilka kąpiących się osób. Skręcamy sprzęt oganiając się od koszmarnych, szablozębnych komarów i wskakujemy do wody. W tym miejscu, tak samo jak w meksykańskich cenotach można zaobserwować zjawisko halokliny. Od góry w niecce zbiera się słodka woda deszczowa, od dołu napływa cieplejsza słona woda z morza. Haloklina utrzymuje się w okolicy 10 metra. Przechodząc granicę halokliny na chwilę tracimy ostrość widzenia, kształty okolicznych głazów, roślin i innych nurków rozmywają się jakby za matowym szkłem. Poniżej halokliny woda staje się znów przejrzysta i przyjemnie ciepła. Temperatura sięga 26 stopni Celsjusza. Okrążamy nieckę jeziorka zanurzając się coraz głębiej. Około 20 metra pojawiają się baśniowo wyglądające smugi zawiesiny siarkowodoru. Ze ścian i głazów zwisają zielone pnącza, okoliczne kamienie porastają glony przypominające mech. Krajobraz jak bajkowego lasu. Na głębokości około 25 – 30 metrów otwiera się wylot tunelu. Płyniemy gęsiego wąskim czarnym korytarzem. Ściany tunelu pną się wysoko, strop jaskini biegnie na głębokości 39 metrów. Pod nami ściele się jasne, piaszczyste dno. W najgłębszym miejscu jaskinia osiąga 115 metrów.
Od wejścia rozpięta jest poręczówka, prowadząca nas w głąb. W całkowitej ciemności i czerni jedynymi jasnymi punktami są snopy światła z naszych latarek. Mrocznym majestatycznym tunelem o czarnych ścianach dopływamy do szerszej komory, gdzie możemy zawrócić. Cały tunel ma długość 450 metrów i kończy się wyjściem w innym oczku zwanym Casimba Dagmar, jednak my musimy już zawrócić, ponieważ nasz NDL czyli czas bezdekompresyjny mocno się skurczył. Kiedy dopływamy do wyjścia, tunel rozjaśnia się piękną grą błękitno-zielonego światła wpadającego z powierzchni. To świetny moment na zrobienie kilku zdjęć.
Po nurkowaniu maszeruję w całym sprzęcie na parking. Łatwiej mi to wszystko zanieść na plecach niż targać w rękach. Taki sposób transportu ma jeszcze jedną zaletę – komary nie przegryzą się przez 5 milimetrowy neopren, niezależnie od tego jak bardzo są szablozębne.
Mar – Cueva do los Peses
Kolejne nurkowanie tego dnia robimy w morzu po drugiej stronie parkingu. Miejsce nurkowe nazywa się Mar – Cueva do los Peses. Tutaj znów rafa zachwyca mnie swoim bogactwem form i kolorów. Dopływamy do małego wraczku, leżącego na 25 metrach po czym zawracamy na płytszą wodę. Wraki leżące na dnie Zatoki Świń to prawdopodobnie jednostki, które brały udział w słynnej inwazji z 1961 roku. Nurkowanie w morzu jest bardzo proste i przyjazne nawet dla osób początkujących. Rafy są oddalone od brzegu nie dalej niż 100 metrów, nie ma prądów i przez cały rok panuje doskonała widoczność. Rafa koralowa poprzecinana jest licznymi kanałami, wąwozami i małymi kawernami, porośniętymi ogromnymi koralowcami twardymi i miękkimi a także masywnymi gąbkami z rodzaju rurkowców, gąbek wazonowych, czerwonych gąbek drzewiastych czy sea squirt.
Casimba del 35 Aniversario de la Sociedad Espeleologica de Cuba
Trzeci dzień nurkowy rozplanowany jest tak samo jak poprzedni czyli pierwsze nurkowanie w casimba, drugie w morzu. Tym razem w planach mamy jaskinię o dumnej nazwie Casimba del 35 Aniversario de la Sociedad Espeleologica de Cuba. Jaskinia ta została zbadana do głębokości 70 m i roboczo nazwana przez eksploratorów „Drogą do piekieł”. Autokar zatrzymuje się na szosie, nie ma żadnego parkingu, żadnego zaplecza, nic, nawet pobocza. Jedynie wąska ścieżka wiodąca w selwę. Wypakowujemy sprzęt i ruszamy w dość długą drogę przez gąszcz. Nie da się zabrać całego sprzętu naraz, chyba że skręcimy go i założymy całość na szosie przy autokarze, ale w tej temperaturze i wilgotności taka myśl nie wydaje mi się pociągająca. Wędruję więc w głąb selwy obarczona z każdym krokiem cięższą niebieską torbą z Ikei i wypchanym plecakiem. Będę jeszcze musiała wrócić po butlę. Około 400 metrów dalej ścieżka kończy się przepięknym, ukrytym wśród drzew skalistym oczkiem wodnym.
Z zewnątrz wygląda podobnie do meksykańskiej cenoty. Teren jest zupełnie dziki, trzeba uważać gdzie stawiać stopy bo nie ma tu ani kawałka równej powierzchni, wszystko pocięte ostrymi skałkami i poprzerastane wielkimi korzeniami drzew. Przygotowujemy sprzęt przy akompaniamencie niewyszukanych komplementów puszczanych pod adresem aktywnie adorujących nas komarów i muszek. Szybkość zakładania pianek osiąga poziom mistrzowski. Nareszcie w wodzie!
Zanurzam się w ciepłą, przejrzystą toń i wpadam w zachwyt! Promienie słońca rozświetlające nieckę tworzą przepiękne wachlarze świetlne rozbijające się w kolorowe tęcze na porośniętych gęstą roślinnością skalnych ścianach. Haloklina utrzymuje się na głębokości 8 metrów. Poniżej woda jest cieplejsza, gęstsza i bardziej przejrzysta. Z niecki prowadzą dwa tunele. Na początek płyniemy w prawo. Ściany, bardzo podobnie do poprzedniej jaskini są ciemne, gdzieniegdzie widać formy naciekowe brązowego koloru. Nie ma tutaj takiego bogactwa stalaktytów i stalagmitów jak w cenotach. Poręczówka wiedzie nas w głąb pięknej, mrocznej jaskini. Po około 10 minutach spokojnego płynięcia docieramy do miejsca do połowy zasłoniętego olbrzymią skalną ścianą. Tutaj poręczówka urywa swój bieg choć wygląda na to że można popłynąć dalej w głąb. Grupa zawraca a ja zaglądam jeszcze za załom ściany. Jaskinia kończy się litą skałą kilkanaście metrów dalej. Cóż, zostaje westchnienie i grzeczny powrót na swoje miejsce. Wracamy do niecki i po chwili wpływamy w tunel po drugiej stronie.
Ten korytarz jest krótszy, szerszy i bogatszy w formy naciekowe. Cała ściana po mojej prawej stronie pokryta jest jasno i cimnobrązowymi ni to stalaktytami ni to naroślami. Wygląda tak, jakby woda przez długie wieki spływała powoli po ścianie jaskini, rzeźbiąc w kamieniu i budując niesamowite wzory. Z tego miejsca można popłynąć dalej w głąb. Tu zaczynają się właśnie „schody do piekieł”. Znów wracamy do niecki i powoli, zgodnie z zasadami bezpieczeństwa zaczynamy się wynurzać. Podczas safety stop nie mogę się oprzeć i pstrykam aparatem na prawo lewo robiąc dodatkowe fotki świetlnym wachlarzom.
Punta Perdiz
Tak samo jak wczoraj, następne nurkowanie robimy w morzu. Tym razem jedziemy do miejsca zwanego Punta Perdiz, gdzie wykonujemy nurkowanie do głębokości 25 metrów. Oglądamy kolejny wrak z inwazji w Zatoce Świń.
Przewodnicy powinni o tym opowiadać na briefingach, wtedy oglądanie wraku byłoby o wiele ciekawszym przeżyciem. Tymczasem mam wrażenie że załoga centrów nurkowych pracuje tutaj tak jak wszyscy, mają ciepłą posadkę, wyznaczone godziny pracy i minimum które wykonują. Właściwie nie można się do niczego przyczepić ale nie ma w nich ani odrobiny osobistego zaangażowania. Tak to zwykle wygląda jeśli można pracować tylko na państwowej posadzie za miesięczną, zwykle nieemocjonującą pensję. Szkoda.
Fidel Castro był miłośnikiem nurkowania, spotkanie ze słynnym Jacquesem Cousteau skłoniło go do dbałości o ochronę podwodnego środowiska naturalnego, co do dzisiaj przynosi efekty w postaci dziewiczych, niezniszczonych raf koralowych wokół wybrzeży wyspy. W wyniku tych działań wybrzeża Kuby mogą poszczycić się dzisiaj bogatymi w 50 gatunków koralowców i 200 rodzajów gąbek, żywymi rafami i ogromną ilością żyjących wśród nich stworzeń morskich. Zatoka Świń to również miejsce bogate w historyczne wydarzenia. W 1961 roku doszło tutaj do zakończonej fiaskiem inwazji uchodźców kubańskich zorganizowanej przez CIA. W wyniku trwającego trzy dni konfliktu Stany Zjednoczone zerwały stosunki dyplomatyczne z Kubą. To naprawdę ciekawe miejsce do nurkowania. Szkoda że tak… niedopowiedziane przez przewodników.
Boca de la Laguna del Tesero i farma krokodyli
Rano korzystając z tego, że jesteśmy na terenie największych obszarów bagiennych a Ameryce Środkowej – Ciénaga de Zapata, jedziemy do parku narodowego Boca de la Laguna del Tesero. Po olbrzymich rozlewiskach pływamy łodzią motorową. Na terenach mokradeł żyje 175 gatunków ptaków i ponad 30 gatunków gadów. Można tutaj obserwować krokodyle, żółwie, węże i jaszczurki, pelikany, papugi, czaple, dzięcioły, sępy, orły i flamingi. Miłośnicy roślin mogą tutaj znaleźć aż 900 gatunków endemicznych.
Tą przepyszną wycieczkę na łonie natury przerywamy postojem na jednej z wysepek regionu Guama położonej nad największym na Kubie jeziorem Laguna del Tesero. Cała wyspa jest pomnikiem-muzeum upamiętniającym genocyd plemienia Tainów podczas hiszpańskiej konkwisty w XV wieku. To piękne i smutne miejsce. Podczas spaceru po wyspie i odtworzonej indiańskiej wiosce, zamiast żywych ludzi możemy podziwiać naturalnej wielkości rzeźby wykonane przez kubańską artstkę Ritę Longa. Przedstawiają one indian podczas różnych czynności – łowienia ryb, wspinania się na drzewa, tańca, polowania, odpoczynku. Nawet zwierzęta gospodarskie mają tutaj swoje rzeźby. Chaty, które odwiedzamy są smutne i puste. Historia ludu Tainów to przerażające świadectwo okrucieństwa przybyszy z Europy względem zamieszkujących podbijane ziemie plemion. Pomnik zagłady w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie…
Z tym miejscem wiąże się legenda, która wydaje się interesująca szczególnie nurkom 🙂 Według niej Tainowie całe swoje złoto i inne wartościowe dla nich przedmioty zatopili w jeziorze nieopodal wyspy aby nie wpadły w ręce pazernych Hiszpanów. Ten skarb leży tam do dzisiaj… 😉
Po powrocie do portu zwiedzamy jeszcze farmę krokodyli, gdzie zza ogrodzenia oglądamy setki olbrzymich gadów wylegujących się w słońcu na brzegu jeziora. Trochę jak w zoo, tylko w większym rozmachem 🙂
Teraz czeka nas 6 godzinna podróż na zachód do kolejnego kubańskiego miasta, tym razem położonego w pięknej okolicy otoczonej górami Sierra de los Órganos zwanych Mogotami.
Valle de Vińales
Dolina Valle de Vińales została wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Warunki klimatyczne w dolinie są doskonałe do uprawy tytoniu. Tradycyjne metody uprawy oraz produkcji słynnych kubańskich cygar w otoczeniu obłędnie pięknego krajobrazu mogotów powodują, że Vińales jest chyba najbardziej malowniczym przystankiem naszej wycieczki.
Meldujemy się wieczorem, w hotelu…. Późna pora pozwala jedynie na zjedzenie szybkiej kolacji i pójście spać.
Wstajemy o 6 rano, nie mogąc się doczekać zapowiadanego przez Szymona urzekającego widoku o wschodzie słońca.
O 6.30 wychodzę na taras i aż siadam z wrażenia! Wschodzące słońce rozjaśnia złoto-różowym blaskiem widoczne w oddali, porośnięte lasem tropikalnym szczyty Mogotów, w dolinie otoczonej wzgórzami ponad bladoróżowe jezioro mgły wznoszą się kryte czerwoną dachówką dachy domów, wież i kościołów oraz korony najwyższych drzew. Ponad nimi krążą ciemne sylwetki ptaków. To nie jest panorama miasteczka pod górami, to obłędny sen sześciolatki o bajkowej krainie wróżek! To jest baśń!
Słońce wznosi się coraz wyżej, mgła się podnosi, a my po śniadaniu wyruszamy na kolejną ciekawą wędrówkę. Naszym pierwszym przystankiem będzie fabryka cygar w Vińales.
Cały proces produkcji cygar na Kubie jest w stu procentach ekologiczny. Dolina Vińales obfituje w doskonałą glebę, warunki atmosferyczne, nawodnienie i temperaturę, więc uprawa tytoniu nie wymaga żadnego nawożenia ani środków owadobójczych. Liście zbierane są ręcznie, pola orane za pomocą wołów zaprzęganych do ciężkiego drewnianego pługa. Kolejnym etapem po zebraniu liści jest ich suszenie w przewiewnych, zadaszonych pomieszczeniach o żaluzjowych ścianach. Trwa około 2 – 3 miesięcy. Dobrze wysuszone, zawierające około 18% wilgoci liście poddaje się fermentacji, układając je w stosy i utrzymując w wysokiej wilgotności i odpowiedniej temperaturze a następnie poddaje selekcji, podczas której liście są dobierane do poszczególnych części cygara: filler czyli wkładka, binder czyli liść wzmacniający konstrukcję cygara oraz wrapper czyli pokrywa. Zwijaniem cygar na drewnianych stołach zajmują się tzw Roller Masters. Cały proces wyprodukowania cygara od sadzonki może zająć nawet 5 lat.
Jako pamiątkę dostaję piękny, brązowy liść liść tytoniu. Zamierzam go oprawić i powiesić na ścianie.
Jedziemy na plantację tytoniu. Obok znajduje się niewielka stadnina oferująca turystom konne przejażdżki po okolicy. Niewielkie spokojne koniki czekają już na nas osiodłane i gotowe do drogi. Początkowo miałam obawy czy poradzę sobie z taką wycieczką, ponieważ nigdy nie jeździłam konno, jednak te konie są przyzwyczajone do wożenia ludzi nie mających wprawy. Są bardzo spokojne, idą powoli i doskonale znają drogę. Razem z grupą wyruszają też dwaj przewodnicy mający pilnować bezpieczeństwa wycieczki. Okolica jest piękna. Jedziemy polnymi drogami pomiędzy polami tytoniowymi lub ścieżkami przez selwę, przecinając od czasu do czasu niewielkie strumienie. Po około 40 minutach jazdy docieramy do małej farmy, na której możemy spróbować (i kupić oczywiście) wytwarzanych na miejscu specjałów – wspaniałej kawy, fantastycznego rumu, zbieranego od leśnych pszczół miodu i oczywiście niezrównanych cygar.
Wszystkie te produkty mają jedną wspólną cechę: są tak ekologiczne jak tylko można sobie wymarzyć! Wieloletnia izolacja ekonomiczna spowodowała, że na Kubie nie istnieją wielkie, przemysłowe kombinaty rolne i wszystkie produkty pochodzą z małych, prywatnych farm, które ze względu na wszechobecną biedę oraz rygorystyczne przepisy i częste kontrole ze strony państwa nie stosują żadnych nowoczesnych systemów uprawy i hodowli, maszyn rolniczych, środków ochrony roślin czy pestycydów. Pola orane są za pomocą drewnianego pługa, plony zbierane ręcznie i przetwarzane naturalnymi znanymi od wieków metodami. To powoduje że kubańskie wyroby znane są na całym świecie z najwyższej jakości.
Po kilkugodzinnej konnej przejażdżce chętnie zatrzymujemy się w tutejszej karczmie, stojącej przy drodze wśród pól. Zamawiamy obiad a na deser cudowną czarną kawę i wspaniałą, zimną pińacoladę.
Późnym popołudniem wypoczywamy po pełnym wrażeń dniu popijając mohito nad hotelowym basenem z bajecznym widokiem na zachód słońca nad Mogotami aby wieczorem z nowym zapasem sił wybrać się do miasteczka na imprezę organizowaną przez miejscową szkołę salsy żeby potańczyć przy granej na żywo muzyce.
Mural de la Prehistoria
I znów zaraz po śniadaniu meldujemy się w naszym autokarze. Żegnamy Vińales odwiedzając najbrzydszą atrakcję turystyczną na Kubie – gigantyczny Mural de la Prehistoria namalowany na początku lat 60 XX wieku na zlecenie Fidela Castro na odsłoniętej skale Pita Mogote w łańcuchu Sierra de los Órganos, około 4 km od Vińales. Malowidło zaprojektował Leovigildo González Morillo. W założeniu miało przedstawiać historię ewolucji, w efekcie (to moje osobiste zdanie) tylko paskudnie oszpeciło piękny krajobraz. W sumie przewrotnie spełniło założenia zleceniodawcy – jest kwintesencją działalności człowieka na tym pięknym świecie…
No to lecimy dalej na zachód, do położonego na granicy Morza Karaibskiego i Zatoki Meksykańskiej ośrodka Maria La Gorda.
Gruba Mańka
Maria la Gorda czyli Gruba Maria swoją nazwę zawdzięcza kobiecie, która według podań opiekowała się tutaj schronieniem piratów, prowadziła wyszynk i opatrywała ich rany. Po jej śmierci piraci pochowali ciało razem ze skarbem z jednej z łupieskich wypraw. Do dzisiaj nikt nie odnalazł grobu Grubej Marii. Ośrodek położony jest na najdalej wysuniętym na zachód wybrzeżu wyspy, w otoczeniu nieskażonej cywilizacją dzikiej przyrody, tuż przy przepięknej białej plaży.
Nie wiem kto zapałał większą miłością – my do dzikiej przyrody czy może ona do nas, dość powiedzieć, że już w godzinę po przyjeździe dzika przyroda oblazła nas radośnie i zaczęła zostawiać na naszych ciałach paskudnie swędzące czerwone kropki. I to nie były komary. Komary są wielkie i głośne. Komary widać i słychać. To co nas zjadało było cichutkie i tak maleńkie że prawie niewidoczne. Zła wiadomość jest taka, że na ową dziką przyrodę nie działały żadne, nawet najsilniejsze środki, żarła mlaskając z ukontentowaniem nawet skórę spryskaną czerwoną Muggą, która potrafi rozpuścić plastik. Najlepszym sposobem było… przywyknąć.
Po dwóch dniach wszyscy wyglądaliśmy jak ofiary jakiejś tropikalnej zarazy.
Sam ośrodek nie jest zbyt okazały ale jest oazą spokoju z jednej strony osołoniętą dziką selwą, z drugiej chronioną przez zlewnię Morza Karaibskiego i Zatoki Meksykańskiej w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie.
Mała, nieźle wyposażona baza nurkowa oferuje codzienne wypłynięcia na pobliskie rafy wygodną, przystosowaną dla nurków łodzią.
Na tutejszych rafach koralowych, jednym z najbardziej chronionych obszarów na Kubie, spędzamy na nurkowaniach dwa dni.
Zwiedzamy formacje koralowe i ściany rafowe poprzecinane licznymi szczelinami, kanionami i jaskinkami. Żyje tam wiele gatunków koralowców i gąbek wśród których kręcą się tysiące ryb rafowych, barakudy, ostroboki, lucjany i płaszczki. Można też spotkać rekiny rafowe, białopłetwe i wąsate, tajemnicze, płochliwe węgorzyki, mureny zielone, ogromne kraby, filigranowe krewetki, żółwie i kolorowe homary. Ciekawostką są kolonie bardzo rzadkich czarnych koralowców.
Po nurkowaniach spacerujemy dziką, niestrzeżoną plażą o śnieżnobiałym piasku. Plaża obfituje w piękne wyrzucone przez fale na brzeg muszle skrzydelnika olbrzymiego, kruche skorupki jeżowców, rozgwaizdy i mnóstwo różnych kawałków rafy koralowej, Między tymi morskimi klejnotami leżą orzechy kokosowe i wyschnięte olbrzymie liście z rosnących na plaży palm. Chciało by się pozbierać piękne okazy, jednak trzeba pamiętać że przewożenie przez granicę Unii Europejskiej rafy koralowej i muszli objęte jest zakazem i może się skończyć wysokim mandatem. Z żalem zostawiamy piękne kolorowe muszle chowającym się w nich małym krabom.
Ostatniego wieczoru rozpalamy na plaży ognisko aby w ten romantyczny sposób pożegnać się z Grubą Marią i uczcić zakończenie wspaniałych nurkowań.
San Cristóbal de La Habana
Z powrotem jesteśmy w Hawanie. Tym razem spędzimy tutaj więcej czasu, możemy więc pozwiedzać miasto i oddać się „szałowi zakupów” Nie wiem jak opisać to miasto. Jest ogromne i absolutnie nieprzewidywalne. W jego granicach żyje około 2 mln ludzi. Stare centrum miasta czyli La Habana Vieja zostało zbudowane wokół czterech głównych placów.
Najstarszym z nich jest XVI wieczny Plaza de Armas, nazwany tak od ćwiczeń wojskowych przeprowadzanych tutaj przez ówczesnego gubernatora kolonialnego.
Kolejny plac to barokowy Plaza de la Catedral z piękną asymetryczną XVIII wieczną katedrą.
Trzeci, XVI wieczny Plaza Vieja to połączenie stylów baroku i art nouveau, kiedyś wykorzystywany jako targowisko i miejsce publicznych egzekucji, obecnie jest to miejsce spotkań obfitujące w liczne restauracje i kawiarnie.
I ostatni, czwarty plac to usytuowany tuż przy porcie Plaza de San Francisco de Asís przy którym znajduje się hotel Palazio do los Corredores, w którym obecnie mieszkamy.
Te cztery place połączone są szachownicową siatką wąskich, klimatycznych brukowanych uliczek, przy których stoją XVII wieczne kamieniczki. W bramach mieszczą się muzea, galerie sztuki, sklepiki, targi i stragany z pamiątkami i słodyczami. Można też spotkać lokalnych artystów i rzemieślników, oferujących swoje wyroby wprost na ulicy. W zaułkach znajdziemy klimatyczne kawiarenki z muzyką na żywo ale także alfonsów, prostytutki i cinkciarzy, będących na swój sposób przewrotnym kolorytem tego miejsca. Wzdłuż krawężników parkują piękne auta z lat 50 XX wieku. Niestety częstym widokiem są również się sterty śmieci, zaułki śmierdzą moczem a pod ścianami zobaczyć można śpiących żebraków. Pomiędzy pięknie utrzymanymi odrestaurowanymi kamieniczkami, w których siedziby mają instytucje państwowe, muzea i hotele, ropieją jak stare rany ruiny domów z czasów prosperity. Zdobione, pięknie gięte barierki chronią rozsypujące się i odrapane z tynku balkony, wszystko gnije powoli i rozpada się razem z tynkiem w rytmie salsy…
Czytając różne przewodniki dowiedziałam później, że do lat 90 XX wieku stara Hawana niszczała aż do roku 1986, kiedy to została wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Od tej chwili jest powoli ale systematycznie odrestaurowywana i odzyskuje dawny blask, stając się perłą światowej klasy.
Zwiedzając Habana Vieja trzeba się nastawić na całe mnóstwo przeciwieństw i różnorakich bodźców. Trzeba mieć otwartą głowę i chłonąć to kłębowisko historii, rzucające nas w różne okresy dziejów, od czasów konkwisty przez mroczne wieki niewolnictwa, ślady pozostawione przez zamieszkujących te ziemie Anglików, Hiszpanów i Amerykanów, czasy kubańskiej rewolucji i ciągnący się po dziś dzień, choć coraz bardziej liberalny komunizm. Wszystko to dostajemy w jednym smakowitym kąsku starego miasta, podlanym wulkanicznym sosem kubańskiej energii, muzyki i radości życia. To miejsce cudowne do odwiedzenia, gdzie Lady Historia zaprasza nas do obficie zastawionego stołu na partyjkę pokera i kieliszek wybornego rumu.
Skąd ten rum?
Aby odpowiedzieć na to pytanie odwiedzamy hawańskie Muzeum Rumu pod patronatem marki Havana Club.
Historia rumu na Kubie zaczęła wraz z historią uprawy trzciny cukrowej.
Trzcina cukrowa została sprowadzona na Kubę w 1502 r. przez Hiszpanów. Jest to roślina z międzyzwrotnikowej Azji Wschodniej (prawdopodobnie z Nowej Gwinei) i nie rosła wcześniej na tych terenach, jednak warunki na wyspie okazały się doskonałe do jej uprawy i jest ona jednym z głównych produktów rolnych Kuby do dzisiaj. Jako produkt uboczny podczas rafinacji cukru powstawała melasa, z której zaczęto wytwarzać spirytus cukrowy, uważany obecnie z prekursora dzisiejszego rumu.
Kubańskie rumy, obecnie najbardziej doceniane przez koneserów, są produkowane wyłącznie z kubańskiej melasy destylowanej od XIX wieku w kolumnowych alembikach i leżakują w beczkach z białego dębu przez 2 lata. Po tym okresie tzw. „madre” jest mieszana z okowitą z trzciny cukrowej i ponownie zamykana w beczkach na dodatkowe dojrzewanie.
Kubańskie rumy są mocniejsze, słodsze, bogatsze w smaku i bardziej pikantne w porównaniu z ich odpowiednikami produkowanymi w innych częściach świata – delikatniejszymi, o bardziej kwiatowym aromacie.
Ja zakochałam się w rumach marki Black Tears, ciemno bursztynowym, ostrym trunku o korzennym smaku z doskonale wyczuwalnymi nutami kawy. Elementy baśniowe najwyższej jakości!
Sprawdziłam, rum Black Tears jest dostępny w polskich sklepach 🙂 Enjoy!
Kolejnym pomnikiem historii, tym razem już nie tek odległej, jest Plac Rewolucji. Rzadko na tej pięknej wyspie widać naraz tyle… betonu. Olbrzymia, pozbawiona drzew, wybetonowana powierzchnia przypomina mi warszawski Plac Defilad, jednak tutaj widać o wiele większy rozmach budowniczych. Nad placem góruje 120 metrowy pomnik Jose Marti – bohatera narodowego Kuby. Uwagę przyciągają również dwa ogromne murale: Che Guevary na budynku sąsiadującego z placem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, i Camilo Cienfuegosa na budynku Ministerstwa Informatyki i Telekomunikacji. Plac pamięta wystąpienia Fidela Castro i wizytę papieża Jana Pawła II. Rozumiem konieczność oczyszczenia z zieleni terenu używanego do masowych wieców i defilad, jednak moim zdaniem ta przestrzeń bardzo by zyskała gdyby można było usiąść na ławeczce w cieniu drzewa.
Jako absolutny kontrast tej betonozy polecam cudowny stary Parque Almendares znany również jako zielone płuca Hawany. W jego granicach wije się niczym niezakłóconym biegiem ujście rzeki Almendares. Wzdłuż jej brzegów zachowały się pozostałości tropikalnego lasu, pokrywającego kiedyś cały obszar obecnej Hawany. Jest to również ulubiony przystanek kierowców pięknych starych cadillaców, obwożących turystów po całym mieście. To doskonałe miejsce do klimatycznych zdjęć!
Na zakończenie pobytu na Kubie zafundowaliśmy sobie przejażdżkę fantastycznymi starymi samochodami po Hawanie. Nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności pożegnania tego niesamowitego miasta z perspektywy bajecznego różowego Cadillaca!
Tekst: Anna Paszta, Szkoła Nurkowania Lionfish
Zdjęcia: Anna Paszta, Anna Myśkiewicz, Grzegorz, Joanna
Uczestnicy wycieczki:
Anna, Joanna, Anna, Ewa
Antoni, Szymon, Kuba, Grzegorz
Cala wycieczka nie byłaby tak fantastyczna, gdyby nie pomoc organizacyjna niezrównanego Kuby Świątkiewicza z Centrum Nurkowego Nautilus
Przewodnik po Kubie: Danilo Gomez