Każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku.
Tym razem, trochę ze względu na ograniczenia czasowe, trochę z powodu budżetu wybieramy się w niezbyt odległe miejsce. Niezbyt odległe i dość zaskakujące jeśli chodzi o podróże nurkowe.
Budapeszt, stolica Węgier nie słynie przecież z dostępu do niesamowitych wodnych akwenów. No dobrze, jest Dunaj, piękny i modry, ale w Dunaju nieszczególnie da się ponurkować. A jednak Budapeszt od wielu lat tkwi na naszej nurkowej liście życzeń.
Dlaczego? Momencik.
To mają być nasze małe wakacje. Przemek wziął dwa dni urlopu, więc w głowach ulągł nam się plan krótkiej podróży z nurkowaniem. W czwartek zapakowaliśmy cały szpej do samochodu i ruszyliśmy w drogę. Trasa wiedzie nas przez Czechy i Słowację, cały czas autostradami, trzeba tylko pamiętać o wykupieniu winiet, najlepiej dzień wcześniej, żeby mieć pewność że wygodna jazda nie skończy się wysokim mandatem.
Wczesnym wieczorem docieramy na Węgry. W większości leżą one w Kotlinie Panońskiej, w dawnych czasach zamieszkanej przez ludy nomadyczne, Scytów, Daków i Ilirów a także Celtów, od których rozpoczął się szybki postęp cywilizacyjny tych obszarów. Od I w. p.n.e. była to kolonia rzymska zwana Panonią, później ziemie te przejmowali kolejno Hunowie, Wandalowie, Gepidzi, Awarowie i Słowianie aż pod koniec IX w. Madziarzy pod wodzą Arpada zapoczątkowali osiedlanie ludów ugrofińskich. I tak już sobie tam zostali 🙂
Ze względu na późną porę, jesień i towarzyszącą nam od Czech wszechobecną mgłę nie pooglądaliśmy po drodze krajobrazów. Trudno, następnym razem.
Do maleńkiego pensjonatu Alfred na obrzeżach Budapesztu dojeżdżamy około północy.
Wężykiem po Budapeszcie
Piątek zamierzamy poświęcić na włóczęgę po Budapeszcie.
Stolica Węgier jest połączeniem trzech odrębnych, przedzielonych biegiem Dunaju miast: Budy, Óbudy i Pesztu, które w roku 1873 oficjalnie połączyły się i wspólnie stworzyły jedno wielkie miasto Budapeszt. Historia kapie tutaj niemalże z każdego budynku i kipi spod płyt chodnikowych:)
Samochód zostawimy pod hotelem, inaczej większość czasu poświęcalibyśmy na poszukiwanie miejsc parkingowych w pobliżu atrakcji turystycznych. Mamy tylko jeden dzień na zwiedzanie, więc po szybkim śniadaniu ruszamy na wycieczkę. Metrem dojeżdżamy do przystanku Batthyany ter nad brzegiem Dunaju i XVIII-wiecznego barokowego kościoła Św. Anny. Przez chwilę kręcimy się po wymalowanym w tęczowe pasy placyku i spontanicznie ruszamy w kierunku Wzgórza Zamkowego. Jest tutaj tyle miejsc, które chcielibyśmy zobaczyć, że nie wystarczyłoby nam tygodnia, nie ustalamy więc marszruty, zobaczymy gdzie nas nogi poniosą.
Wychodzimy na promenadę nad Dunajem. Pomimo mgły całkiem ładnie widać stąd piękny, majestatyczny, przeglądający się w rzece budynek parlamentu. Nooo, tutaj musimy strzelić kilka obowiązkowych fotek i selfiaczka! Mgłę się potem wytnie 😉
Idąc wzdłuż promenady docieramy w końcu na plac Adama Clarka tuż pod Wzgórzem Zamkowym. Z placu poprowadzony jest wjazd na obecnie remontowany, znany na całym świecie Most Łańcuchowy, jedną z wizytówek miasta.
Niestety w tej chwili wszystko jest ogrodzone i wejście na most nie jest możliwe. Chcąc przedostać się później na drugą stronę musimy skorzystać z pobliskiego Mostu Elżbiety. Adam Clark, którego imieniem został nazwany plac na którym stoimy, był jednym z budowniczych Mostu Łańcuchowego. Dzięki uporowi i zaangażowaniu jego oraz Istvána Széchenyi i Tierneya Williama Clarka – brata Adama, ukończono trwającą 10 lat budowę tego pierwszego mostu spinającego miasta Buda i Peszt.
Naszą uwagę zwraca też ozdobiony kolumnami wylot 350 metrowego tunelu, wydrążonego pod Wzgórzem Zamkowym. Został on oddany do użytku w 1857 roku.
Na Wzgórze Zamkowe można się dostać zabytkową kolejką lub pieszo.
Kolejka zębata ma już 150 lat i początkowo była ona napędzana energią parową. Na wysokość 50 metrów z placu Adama Clarka przy moście Łańcuchowym na plac Jerzego w pobliżu Zamku Królewskiego wspinają się whadłowo dwa wagoniki, Margit i Gellert, przewożąc rocznie nawet do miliona osób.
Tłum ludzi czekających na przejażdżkę uroczymi wagonikami powoduje, że wybieramy drugą opcję, pójdziemy pieszo. Niewielkim przejściem wychodzącym na boczną uliczkę przekraczamy mury obronne i schodkami, ścieżkami parkowymi, znów schodkami, wciąż pod górę, wspinamy się do bramy pałacowej.
Już z dołu rzuca mi się w oczy statua gigantycznego ptaka, przypominającego orła. To mityczny Turul, który według legend miał przyprowadzić Madziarów na te ziemie. Spogląda z góry na Budę, Peszt i przecinający je Dunaj, rozpościera skrzydła nad miastem, otaczając je ochroną i odstraszając wrogów. Jest piękny!
Omijamy punkty widokowe, szara mgła wisząca wciąż nad miastem i tak nie pozwoli nam cieszyć się rozciągającą się u stóp wzgórza panoramą.
Powolnym spacerem wędrujemy wzdłuż murów, oglądając z góry zamglone miasto. Po około 40 minutach docieramy do Kapisztran ter z pomnikiem św. Jana Kapistrana, kapelana, który brał udział w zwycięskiej odsieczy oblężonemu Belgradowi, co na 50 lat zatrzymało turecką ekspansję w Europie.
Najwyższym obiektem na placu jest Mária Mágdolna-torony czyli wieża Marii Magdaleny. Tylko ona pozostała z XIII wiecznego, gotyckiego kościoła Franciszkanów. U stóp wieży rozciągają się pozostałości dawnych murów kościelnych.
W okolicy Placu Bramy Wiedeńskiej (Bécsi Kapú ter), jedynej zachowanej ze starych bram miasta, oglądamy okazały budynek z pięknym mozaikowym dachem. Obecnie mieści się tutaj Archiwum Narodowe. Dalej, ulicą Michaly Tancsics, pomiędzy starymi kamieniczkami często opatrzonymi tabliczkami informującymi o dawnych mieszkańcach.
Na jednej z nich Przemek wypatrzył szyld z małym jeżem. To prawdopodobnie herb dawnego mieszkańca tego domu. Później otworzono tutaj zajazd, i korzystając z istniejącego już szyldu nadano my nazwę „Pod Czerwonym Jeżem”. Każda kolejna restauracja otwierana w tym miejscu zachowywała tradycyjną nazwę i w ten sposób niewielki, skromny jeżyk przetrwał do czasów współczesnych.
Idąc dalej docieramy do uroczej barokowej Baszty Rybackiej, w której podcieniach rozlokowały się zaciszne kawiarenki oferujące chwilę odpoczynku okraszoną doskonałą kawą i pięknym widokiem na miasto.
Stamtąd już tylko kilka kroków dzieli nas od placu Świętej Trójcy (Szentháromság tér), przy którym wznosi się sylwetka bogato zdobionego XII wiecznego Kościoła Macieja (Mátyás-templom). Architektonicznie jest to istny groch z kapustą, pomiesznie stylów gotyku, klasycyzmu, baroku i secesji, przykryte kolorową dachówką ułożoną w mozaikowe wzory, efekt końcowy przypomina bajkowe zamki Disneya 🙂
Tak naprawdę nie sposób opisać wszystkich perełek tej starówki, uliczek wijących się pomiędzy starymi kamieniczkami, smaczków, muzeów, starych aptek, knajpek, kawiarenek i sklepików, pomników, starych bram i wieżyczek. Na samym Wzgórzu zamkowym można by spędzić trzy dni, grzebiąc w historii jak przedszkolaki w pudełku z zabawkami. My jednak musimy lecieć dalej.
Przez cudaczną czarną bramę z krukiem na szczycie, przez Plac Defilad, gdzie namiestnicy Habsburgów urządzali parady wojskowe, docieramy pod barokowy, wzniesiony na planie kwadratu Zamek Królewski. Była to oficjalna siedziba królów węgierskich od 1791 roku. Wcześniejszy zamek został całkowicie zniszczony przypadkowym wybuchem podczas okupacji tureckiej, kiedy to w jego murach urządzono arsenał.
Stromą ścieżką opatrzoną tabliczką z radosnym napisem „wejście na własne ryzyko” schodzimy na Plac Adama Clarka po czym decydujemy się na kolejną wspinaczkę. Ty razem za cel obieramy Górę Gellerta. Jednak po drodze poszukamy knajpki w której będziemy mogli odpocząć i zjeść coś pysznego. Włócząc się w poszukiwaniu restauracji, która nas zachęci do wejścia (czytaj – wolny stolik) mijamy kompleks pałacowych ogrodów i muzeum „Narodziny Nowego Świata” z figurami żołnierzy przed wejściem.
Po drugiej stronie ulicy na środku trawnika stoi maszyneria wyciągnięta żywcem z opowieści w stylu „Steam Punk”. Na kwadratowej platformie na kołach zamontowano wielkie metalowe tuby podpięte do słuchawek. To urządzenie nasłuchowe pomysłu Alfreda Rawlinsona z I wojny światowej, służące pierwotnie do namierzania sterowców a później samolotów. Miało ono zasięg kilku kilometrów, pozwalało namierzyć nadlatujące samoloty nieprzyjaciela i skierować na nie na czas ostrzał artyleryjski. Nie mam pojęcia jaka było jego skuteczność, ale wygląda fantastycznie!
Mierząca 235 metrów Góra Gellerta to właściwie park, z setką snujących się między drzewami alejek, biegnących w górę i w dół. Swoją nazwę zawdzięcza biskupowi Gellertowi, którego według podań poganie zamordowali spuszczając go ze szczytu w drewnianej beczce. W średniowieczu wzgórze zyskało złą sławę ze względu na opowieści o odbywających się tutaj sabatach czarownic a w XIX wieku okolice te zamieszkane były przez biedotę i słynęły z wysokiej przestępczości.
Po upadku Wiosny Ludów rozpoczęto na szczycie budowę cytadeli, która miała za zadanie zapobiegać kolejnym powstaniom okolicznej ludności. Niestety obecnie trwają tam prace remontowe i dostęp do cytadeli oraz znajdującego się tuż obok monumentalnego pomnika wolności jest zamknięty. Cały teren parku usiany jest punktami widokowymi. No tak. Mgła…
Po zejściu przechodzimy przez leżący u stóp wzgórza maleńki skwer na którym znajduje się pomnik Cesarzowej Elżbiety Węgierskiej. Wciąż składane są tam wiązanki kwiatów, co świadczy o przywiązaniu Węgrów do ich ukochanej Sissi. Skwerek znajduje się tuż u wylotu mostu nazwanego również jej imieniem.
Tym właśnie mostem przeprawiamy się na drugi brzeg Dunaju. Pomalutku zaczyna zapadać zmrok, co powoduje że wszystkie zabytkowe budynki rozjaśniają się w światłach reflektorów. Już z drugiego brzegu ponownie oglądamy pięknie oświetlone Wzgórze Zamkowe i pomnik Wolności na szczycie Góry Gellerta. Widok jest zachwycający!
Zmierzamy pod budynek parlamentu, po drodze mijając prawosławny Sobór Zaśnięcia Matki Bożej, paskudny budynek hotelu Marriot, Széchenyi István tér i Węgierską Akademię Nauk, po prawej stronie przy nabrzeżu czekają na gości rozświetlone statki – restauracje. Cały bulwar lśni od świateł, wypełniony kolorowym, różnojęzycznym tłumem. Po Dunaju przesuwają się cicho sylwetki statków wycieczkowych.
Wolnym spacerem docieramy do najdziwniejszego i najsmutniejszego pomnika w tym pięknym mieście.
Na samym brzegu rzeki, na 40 metrowej kamiennej płycie stoi 60 par żeliwnych butów, damskie pantofelki na obcasie obok kamaszy, męskie trzewiki i eleganckie czółenka obok spracowanych robotniczych butów a pomiędzy nimi kilka par maleńkich dziecięcych bucików. Całość wygląda tak, jakby kilkadziesiąt osób nagle zdjęło obuwie żeby wkroczyć boso w ciemne wody Dunaju… Pomiędzy butami poukładane są kwiaty i palą się znicze.
Ten wstrząsający pomnik zaprojektowany przez rzeźbiarza Gyulę Pauera upamiętnia los żydów z getta, których rozstrzelano na brzegu Dunaju w czasie terroru strzałokrzyżowców, na przełomie 1944 i 45 roku. Ciała zamordowanych wrzucono do rzeki.
Dalsza droga prowadzi nas pod budynek parlamentu. To chyba najbardziej rozpoznawalny symbol Budapesztu i jeden z największych gmachów parlamentu na świecie. O tej porze cudnie rozświetlona neogotycka fasada przyciąga wzrok setkami zdobień, kolumn i posągów. Ciągnie się przez 268 metrów wzdłuż brzegu Dunaju a umieszczona na jego środku kopuła wznosi się na 96 metrów.
Po obejrzeniu parlamentu z bliska docieramy do Mostu Małgorzaty, którym zamierzamy wrócić na prawy brzeg Dunaju. Po drodze, w połowie mostu znajduje się kładka prowadząca na Wyspę Małgorzaty.
Nie mamy już siły.
Późnym wieczorem wracamy do naszego pensjonatu. Kręgosłup wysyła nieelegancko brzmiące petycje do mózgowego centrum sterowania. Proszę Przemka żeby sprawdził na swoim krokomierzu naszą marszrutę. Przeszliśmy 20 km, a budapesztańska perełka na torcie dopiero przed nami…
Śladami Golluma
Sobota wita nas tą samą mglistą i szarą aurą. Na dworze 13 stopni. O 8.30, po śniadaniu pakujemy się do samochodu i ustawiamy nawigację na Molnar Janos Cave. W piątek zwiedzaliśmy miasto, sobotę i niedzielę zamierzamy poświęcić na szperanie pod miastem 🙂
Jedziemy do centrum, gdzie tuż przy moście Małgorzaty, w bocznej uliczce znajduje się wejście do zalanego systemu jaskiń. To właśnie nasza wisienka na węgierskim torcie!
Docieramy pod bramę centrum nurkowego parę minut przed 9.00. Niewielki parking bazowy za bramą jest już całkiem zapełniony. Wjeżdżamy tam tylko na chwilkę żeby zrzucić ciężki szpej. Samochód musimy jednak postawić na ulicy. Trzeba pamiętać na przyszłość, żeby przyjechać wcześniej.
Wita nas uśmiechnięta, przesympatyczna dziewczyna – Eta. Oprowadza nas po centrum nurkowym po czym wchodzimy razem do długiego, wykutego w skale tunelu.
Oświetlony żółtym światłem korytarz ciągnie się prosto przed nami, prowadząc w głąb góry. Idziemy za Etelką i robi się coraz cieplej. Zdejmuję kurtkę, potem bluzę, zostaję w samym T-shircie. Im głębiej tym wyższa temperatura. No tak, przecież Budapeszt słynie ze swoich źródeł termalnych.
Po prawej stronie zamontowano solidny, długi blat gdzie można zostawić sprzęt, po lewej są miejsca na odzież i suche skafandry i ławeczki na których można przysiąść w czasie przebierania. Tunel jest dość wąski, więc wymaga się tutaj utrzymania porządku, nic nie może zostać położone w przejściu, bo będzie przeszkadzać innym użytkownikom. Organizacja tego miejsca naprawdę robi wrażenie. Tuż przy wejściu w równym rzędzie pod ścianą poustawiane są taczki, służące do transportu sprzętu. Kadra bazy porusza się najczęściej na hulajnogach, inaczej, biegając tam i z powrotem po całym dniu pracy mieliby natłuczoną imponującą ilość kilometrów. W połowie korytarza znajduje się wejście do samej jaskini. Kamienne schody prowadzą w dół do dużej oświetlonej groty wypełnionej przejrzystą, ciepłą wodą. Wejście do wody ułatwia wygodna platforma i solidna, metalowa drabinka.
Rozkładamy i skręcamy swój sprzęt na przydzielonych nam miejscach.
Sprawdzamy wszystkie elementy. Nurkowanie jaskiniowe nie wybacza niedopatrzeń i bylejactwa. Konieczny jest zapasowy komputer, zapasowa maska, światło główne i dwie zapasowe latarki, trzy narzędzia tnące i szpulki z linką. Bojki nie będą tutaj potrzebne. Szybka kontrola działania całego sprzętu. Gotowi.
Omówienie nurkowania robi Eta. Jest nurkiem technicznym i jaskiniowym z dużym doświadczeniem, jednak dzisiaj zajmuje się obsługą bazy na powierzchni. Naszym pierwszym przewodnikiem będzie sam właściciel bazy, groźnie wyglądający Attila. Poprosiliśmy o przewodnika, ponieważ jesteśmy tutaj pierwszy raz i nie znamy tej jaskini. Patrząc na Attilę mam wrażenie że surowo oceni każdy nasz błąd, więc musimy się postarać sprostać wysokim wymaganiom. Dobra, postaramy się 🙂
Pierwsza trasa będzie najłatwiejsza, omawiamy zasady, wyjaśniamy komunikację pod wodą i po chwili, gotowi schodzimy do wody. Jak ciepło! Woda na powierzchni ma 26 stopni. W środku Europy! Pod koniec października! Kocham to miejsce!
W wodzie pod czujnym okiem Attili robimy kontrolę partnerską.
zapasowa maska – prawa kieszeń – jest,
szpulka – lewa kieszeń – jest
zapasowe światło – prawa i lewa kieszeń – są, działają
narzędzia tnące – są
zawory suchego skafandra – działają
inflator – działa
światło główne – działa
komputery – działają
kompas – jest
automat główny – działa, zawór odkręcony
automat zapasowy – działa, zawór odkręcony
manifold – odkręcony
bubblecheck – wszystko w porządku,
ok
Attila kręci przecząco głową i rzuca krótką komendę – Nie, sprawdźcie jeszcze węże.
Szybko sprawdzamy czy długie węże naszych automatów są poprowadzone poprawnie i o nic nie zahaczają tak, aby bez problemu można je było podać partnerowi w razie potrzeby. Wszystko ok. Attila kiwa głową. Możemy się zanurzyć.
Z dziką radością przenoszę się w baśniowy świat po drugiej stronie lustra. Świat ze snu, w którym ludzie potrafią szybować jak ptaki a władcy podziemnego świata pozwalają nam zajrzeć do swoich pałaców. Na 6 metrach zaczyna się poręczówka, od której przez całą drogę nie będziemy się oddalać bardziej niż na metr. To nasza nić Ariadny, dodatkowo opatrzona strzałkami kierunkowymi ułatwiającymi powrót. Około 10 metra przepływamy przez termoklinę. Pod spodem woda jest chłodniejsza, ma „zaledwie” 20 stopni.
Nie wiem jak to możliwe ale przejrzystość wody jeszcze wzrasta. Gdyby nie wpływ ciśnienia mogłabym wyobrazić sobie że wogóle jej nie ma. Cisza, nieważkość, ciemność oświetlana tylko snopami światła z latarek trzymanych w dłoniach. Kosmos! Płyniemy powoli korytarzami udekorowanymi wapiennymi formacjami, mijamy faliste ściany, koronkowe nawisy, kolumienki i dziwne nacieki przypominające posągi, Raz kolor otaczających nas skał jest jasnokremowy, innym razem przybiera odcienie brązów, szarości a nawet głębokiej czerni. Gdzieniegdzie szczerzą do nas zęby małe groty wypełnione ostrymi, przejrzystymi naroślami kryształów.
Attila wkłada w jedną z nich rękę z latarką i cała grota wybucha odbitym, fioletowym blaskiem. Tu i ówdzie natrafiam wzrokiem na wtopioną w skałę muszlę lub pozostałości ammonitów. Szybujemy a poręczówka prowadzi nas raz wąskimi tunelami, innym razem wielkimi skalnymi komnatami, przepływamy przez wiszące nad czernią otwory przypominające okna. Prosto, w górę, w dół, znowu w górę.
Nurkując w jaskini nie da utrzymać rygoru głębokości dotyczącego nurkowań w wodach otwartych. Płyniesz tak jak pozwala Ci sama jaskinia a ona nie zwraca uwagi na wskazania naszych komputerów i profile nurkowe.
W pewnym momencie nasz przewodnik zatrzymuje się, woła nas do siebie i gestem prosi o zgaszenie świateł. Wisimy w całkowitej czerni. Attila włącza latarkę ze światłem ultrafioletowym i po chwili na dnie jaskini obserwujemy wędrujące w jakichś sobie tylko znanych sprawach małe, jasne robaczki, których w normalnym białym świetle nie moglibyśmy dostrzec. To fascynujące że w takiej ciemności, pod milionami ton skały, w wysokim ciśnieniu istnieje tak delikatne, maleńkie życie. Jak?!
Nurkowanie trwa godzinę. Niechętnie wracam do grawitacji. Trzeba nabić butle na kolejne nurkowanie i zrobić przerwę powierzchniową.
Na drugie nurkowanie pójdzie z nami inny przewodnik, równie dobry i równie wymagający.
Płyniemy kolejną trasą zachwycając się otaczającą nas scenerią. Prawdziwą, namacalną a jednak baśniową, tak baśniową że wydaje się nierealna! Co chwila otwierają się jakieś prowadzące w bok korytarze. Zapraszają, wołają „zajrzyj tutaj, zobacz co jest dalej” aż sama siebie muszę upominać „Pszczoła, nie ruszaj się od poręczówki!” Dobra, nie ruszam się. Ale w głowie lęgnie mi się pomału idea zrobienia kolejnego kursu jaskiniowego.
Mój certyfikat Cave Diver, uprawnia mnie do nurkowania bezdekompresyjnego w jaskiniach posiadających stałe oporęczowanie i do 200 metrów od wejścia. Kolejnym krokiem, który będę chciała zrobić jest Full Cave Diver, kurs który przygotuje mnie do nurkowania z dekompresją, bez ograniczeń dotyczących odległości i czasu pobytu pod wodą. Po takim kursie będę już mogła rozpiąć własną poręczówkę dowiązaną do głównej, tzw. jump, i zajrzeć do tych kuszących mnie bocznych korytarzy. Fajne, prawda?
Nurkowanie jest sportem, który nie wybacza dróg na skróty. Każdy kolejny etap wymaga opanowania dodatkowej porcji wiedzy teoretycznej i wielu godzin spędzonych pod wodą na ćwiczeniach. Bez odpowiedniego przygotowania Twoje nurkowanie również może być przyjemne i spokojne pod jednym warunkiem – że wszystko będzie przebiegało zgodnie z planem. Niestety nie zawsze tak jest, gdyby życie zawsze przebiegało zgodnie z planem, wszyscy bylibyśmy bogaci, zdrowi i wolni od uciążliwych obowiązków 😉 Marzenie!
Prosty przykład z nurkowania w wodach otwartych: jeśli nie umiesz zmienić i oczyścić maski pod wodą zwykłe pęknięcie paska stanie się problemem nie do pokonania, woda zaleje Ci twarz, być może dostanie się do nosa, może się zakrztusisz, możesz wpaść w panikę. A panika pod wodą jest naszym najgorszym wrogiem, stawia nas na krawędzi tragicznego wypadku. To właśnie z tej przyczyny jako instruktor nurkowania rekreacyjnego uparcie „znęcam” się nad moimi podopiecznymi każąc im do bólu ćwiczyć wszystkie sposoby reagowania na sytuacje awaryjne. A teraz wyobraźcie sobie że na dokładkę macie nad głową sufit w postaci milionów ton skały i żadna, nawet największa panika nie skończy się na powierzchni. To dla tego uparcie trzymam się poręczówki nie pozwalając sobie na żadne dodatkowe wyskoki w bok. Bo wszystko idzie gładko dopóki się nie spieprzy. Taka prosta prawda 😉
Po udanych nurkowaniach wracamy do hotelu. Spać. Nie mamy już siły na żadne dodatkowe atrakcje.
Jaskinia bez zęba 😉
W niedzielę planowaliśmy zanurkować w innym miejscu. Nurkowy Budapeszt słynie również z zalanych korytarzy dawnego browaru Kobanya. Jednak postanawiamy zostać w Molnar Janor, Kobanyę odkładając na następny raz. Jest tutaj jeszcze tyle tras na których nie byliśmy. Kropelką, która zaważyła na naszej decyzji o zmianie planów jest temperatura wody. Tutaj 20 stopni, w Kobanyi 10.
Patrzę sobie na moją przeciekającą prawą rękawicę, myślę o akumulatorze do systemu grzewczego, który spokojnie leży sobie w szufladzie u mnie w domu razem z grzewczymi rękawiczkami… No nie, nie chce mi się marznąć jak mogę tutaj, w ciepełku.
A, tak… Mgła wisi jak wcześniej 😉
Na dzisiejsze nurkowania dostajemy kolejnego przewodnika. To młody sympatyczny chłopak, nurkuje na rebreatherze i nie mówi po angielsku. My po węgiersku też jakoś nie 😉 Z konieczności omówienie przeprowadza Attila. Najpierw z nami. Później z nim… Hmmm.
Być może nasze umiejętności oceniono na tyle wysoko, że postanowili przydzielić nam za przewodnika kogoś nowego w kadrze, kogoś nie do końca znającego wszystkie trasy? Moje wątpliwości rozwiewają się po zanurzeniu. Zresztą, jakby co każda poręczówka wyprowadzi nas na powierzchnię. Poradzimy sobie.
Obie zaplanowane na dzisiejszy dzień trasy są trochę bardziej wymagające od wczorajszych. Mnóstwo wąskich przejść, częste zmiany kierunku, studnie i kominy. Piękniej i piękniej. Pod koniec drugiego nurkowania okazuje się że miałam trochę racji. Chłopak rzeczywiście jest tutaj nowy i nie do końca zna wszystkie miejsca które ma za zadanie nam pokazać.
Chcemy zobaczyć ciekawą skamielinę – ząb megalodona sprzed 4 milionów lat, wrośnięty w skałę. Nie mogę się doczekać. Przewodnik zatrzymuje się w bardzo ciasnym korytarzu, co powoduje że reszta też musi spokojnie zawisnąć. Widzę że czegoś szuka.
Biedny Przemek utknął w połowie przejścia z pionowej studni do korytarza w którym wiszę. Przesuwam się trochę próbując mu zrobić jak najwięcej miejsca. Dobra. Udało się, ale robi się jeszcze ciaśniej. Chłopak tymczasem szpera światłem po pochylonej pod kątem 45 stopni jasnej ścianie jaskini. Nie znajduje tego czego szukał – pewnie zęba ;/ – więc delikatnie rozgarnia dłonią pokrywający ją biały osad… W korytarzu momentalnie widoczność spada niemal do zera. No pięknie. Na wszelki wypadek łapię ręką poręczówkę, próbując sobie przypomnieć gdzie ostatnio widziałam strzałkę kierunkową…
Nie udało się znaleźć zęba 🙁 Nie szkodzi, bez zęba nasze nurkowanie i tak było fantastyczne! Nie zawracamy, ruszamy naprzód i po kilku chwilach i obowiązkowym safety stopie kończymy nurkowanie w zaskakującym miejscu. Nie jest to wejście z którego korzystaliśmy przez cały czas do tej pory. Stalowe schodki, przy których się wynurzyliśmy prowadzą nie do wnętrza tunelu a na zewnątrz, tuż przy bazie nurkowej. Ciekawe i fajne, ale teraz czeka nas długa wędrówka w pełnym sprzęcie na plecach z powrotem wgłąb korytarza gdzie możemy się rozebrać. Taki psikus na koniec 😉
W drodze powrotnej, gdzieś na granicy Węgier i Słowacji Słońce wystawia wreszcie spod mglistej pierzyny swoją zaspaną, zapyziałą mordę. Teraz?! Wielkie dzięki ty paskudny, złośliwy, żółty karle. Ty wypierdku nukleosyntezy! Tfu!
Obrażona na Słońce, zakochana w jaskiniach Był już taki jeden.
Zaczynam przypominać Golluma?
To tyle na dzisiaj moje Sssssssskarby. 😉
Tekst: Ania Paszta
Zdjęcia: Ania Paszta, Przemek Paszta